Pewien aktor zmarł w wieku, w którym nie jest się już
młodzieniaszkiem, ale też nie jest to wiek, w którym ludzie normalnie umierają.
Pewien znajomy, też nieżyjący alkoholik, mówił o takich przypadkach „ścigał się
z gorzałą, ale gorzała go dogoniła”. Jakie by nie były powody śmierci dość
powszechnie lubianego mężczyzny w sile wieku, przede wszystkim przysporzyło to
ogromnego cierpienia jego najbliższym – zwłaszcza matce. Dalsza rodzina też to
przeżyła, bo przecież dla niej to był „nasz ….”, a nie jakiś tam celebryta z telewizji.
Wszyscy ci, którzy znali go od dziecka, czyli jeszcze z czasów, kiedy nie był
rozpoznawalny przez przypadkowych przechodniów na ulicy, dość mocno przeżyli
jego śmierć, ale przecież już wcześniej przeżywali jego drogę ku zagładzie.
Każdy, kto miał do czynienia z alkoholizmem i alkoholikami,
wie, że pomóc osobie uzależnionej jest niezwykle trudno. Kiedy ma się do
czynienia z człowiekiem żyjącym złudzeniami (m.in. złudzeniem kontroli nad
własnym piciem i życiem), praktycznie nic nie można zrobić. Skłonienie go to
terapii to wielki wyczyn, ale sprawienie, że się tej terapii podda i z niej nie
zrezygnuje to czyn tytaniczny. Doskonale wiadomo, że nawet najbliższa rodzina
jest w wielu przypadkach bezsilna. Podobno najskuteczniejsza metoda
sprowadzenia alkoholika na drogę rozsądku jest uświadomienie mu jego stanu
upodlenia. Od kochającej osoby wymaga to niemałego hartu ducha, bo taka osoba
powinna np. zamiast układać pijanego do ciepłego i wygodnego łóżka, w ogóle nie
wpuścić go do domu i zostawić na ulicy lub klatce schodowej. Mało kto jest
takim twardzielem, a już na pewno nie osoba, dla której tenże alkoholik jest
całym światem. Ponieważ najbliższa rodzina kocha bezwarunkowo, pozostaje jej
cierpienie, na temat którego może najwyżej porozmawiać z dalszą rodziną.
Na pogrzeb aktora przyjechała z miasta, w którym pracował,
grupa jego kolegów. Piękny gest świadczący o tym, że aktor był osobą lubianą w
swoim środowisku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby jednemu z teatralnych
kolegów nie zebrało się na wygłoszenie mowy podczas obiadu po pogrzebie.
Sens jego wypowiedzi był mniej więcej taki, że owszem, wy tu
jesteście jego rodziną, ale to my znaliśmy go najlepiej, bo to z nami spędzał
najwięcej czasu. Nieraz żeśmy razem bradziażyli (to zapewne od bradiagi, który
Bajkał pieriejechał, ale przecież wiadomo, że nie o ucieczkę ze zsyłki
pogrzebowemu mówcy chodziło) …
Mówca miał wiele szczęścia, że trafił na ludzi generalnie
spokojnych i pokój miłujących, bo właściwie każdy członek rodziny zmarłego
miałby prawo po prostu obić mu twarz. Po pierwsze, może niechcący, ale obraził
wszystkich tych, dla których zmarły był od dziecka „naszym….”. Po drugie,
praktycznie przyznał, że czynnie brał udział w procederze, który się do jego
śmierci przyczynił. Oczywiście w świecie dorosłych facetów obowiązuje zasada,
że każdy jest odpowiedzialny sam za siebie, bo przecież „nikt nikomu do gardła
na siłę alkoholu nie leje”. Takie są twarde prawa pijaństwa. Niemniej
odrzucając cynizm, trzeba sobie jasno powiedzieć, że częstując alkoholika
alkoholem, pijąc z nim i świetnie się z nim bawiąc, nie przyczyniamy się do
polepszenia jego stanu zdrowia, a wręcz przeciwnie, powolutku i delikatnie, ale
jednak konsekwentnie i skutecznie stukamy w czubek gwoździa, który jest tym
ostatnim gwoździem do trumny.
Kiedy usłyszałem opowieść o aktorze, który nie mógł się
oprzeć wygłoszeniu mowy na stypie po zmarłym koledze, przyszło mi do głowy „francuskie”
powiedzonko – „stracił okazję, żeby siedzieć cicho.” Po jaką cholerę się w
ogóle odzywał?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz