niedziela, 20 października 2013

O perspektywach, których nie dostrzegamy w kontekście przewidywań nowego Złotego Wieku Polski



O hierarchii potrzeb Maslowa można dyskutować długo i namiętnie. Można bowiem znaleźć setki, jeśli nie tysiące przykładów na to, że człowiek głodny potrafi dążyć do samorealizacji, podobnie jak człowiek wyalienowany. Pomimo permanentnego braku poczucia bezpieczeństwa niektórzy ludzie potrafią zachowywać się tak godnie, że zdobywają szacunek innych. Wszystko to prawda, dlatego piramidę Abrahama Maslowa należy traktować jako swego rodzaju szkic, model bardzo ogólny, swego rodzaju założenie robocze, oparte raczej na zdrowym rozsądku, niż na badaniach przeprowadzonych na wielkich populacjach.

Trudno się jednak oprzeć obserwacjom przeciętnych zjadaczy węglowodanów, którzy nie są ani bohaterami, ani świętymi, ani ascetami, że kiedy są głodni i chce im się siku, to niestety nie mają głowy do poszukiwań dowodów na twierdzenie Fermata. Ba, nie mają nawet ochoty na miłą zabawę w gronie najbliższych.

Z kolei człowiek, który obawia się, że w najbliższym czasie ktoś go wyeksmituje z mieszkania, a na dodatek nie jest pewien, czy jutro będzie go stać na podstawowe zakupy, nie będzie raczej twórczo rozwijał teorii marketingu. Oczywiście chodzi też o przekroczenie pewnego progu, ponieważ lekkie zagrożenie na wielu działa bardzo mobilizująco, zaś zagrożenie poważne paraliżująco, co owocuje kompletnym załamaniem wiary w siebie i swoje możliwości wybrnięcia z ciężkiej sytuacji. Jeżeli taki stan trwa odpowiednio długo, w człowieku kształtuje się bardzo nieciekawa mentalność. Stajemy się zgorzkniali i zaczynamy mieć pretensje do całego świata.

Nie jest jednak wcale tak, że kiedy mamy zaspokojone podstawowe potrzeby – te naturalne, potem poczucie bezpieczeństwa, przynależności i szacunku, od razu zaczniemy się twórczo rozwijać, wznosząc się od razu poza okowy alienacji pracy wprost na wyżyny własnego głodu działalności twórczej. Wielu z nas po zaspokojeniu potrzeb z trzech dolnych warstw piramidy Maslowa, spoczywa na laurach i cieszy się przysłowiowym już grillem i piwkiem z najbliższymi znajomymi.

Kiedy czytam lub słyszę kolejny tekst na temat potrzeby innowacyjności w naszej polskiej gospodarce, od razu przychodzi mi do głowy myśl – jak człowiek, który całe życie walczy o przetrwanie od wypłaty do wypłaty (niektórzy od zasiłku do zasiłku) w ogóle ma być w stanie myśleć o jakichś innowacjach? Używając języka gier komputerowych można powiedzieć, że poza pewien określony level większość z nas nigdy się nie wydobędzie. Ci natomiast, którym się uda, szybko zostaną podkupieni przez korporacje, które mają siedzibę zupełnie gdzie indziej. Polski biznesmen, zwłaszcza ten drobny, bowiem też przede wszystkim walczy o przetrwanie. Innowacyjność nie jest wcale jego priorytetem, ponieważ osiągnięcie nieco wyższego poziomu przychodów od przeciętnego często zupełnie go zadowala. Tych z wyższymi ambicjami dotyczącymi podwyższania jakości swojej działalności oraz innowacyjności nie widać zbyt wielu.

Przedstawiciel biednej polskiej szarej masy praktycznie od dziecka ustawia się w roli tego, który nigdy swojego życia na lepsze nie zmieni. Nikt zresztą nie wymaga od niego twórczego myślenia, a przecież bez niego trudno mówić o jakiejkolwiek innowacyjności. Polska nie jest krajem dobrym do zarabiania pieniędzy przez ludzi o przeciętnych zdolnościach i ambicjach, w związku z czym, podobnie jak w czasach komuny, tworzymy sobie czarny obraz Polski i jasny obraz świata bogatego Zachodu. Jeżeli tam faktycznie znajdujemy zapotrzebowanie na nasze niezbyt skomplikowane usługi, wzmacniamy swój pozytywny obraz Zachodu i negatywny Polski.

Przeczytałem właśnie wywiad z Marcinem Piątkowskim, analitykiem Banku Światowego, w którym tenże specjalista roztacza tak optymistyczną wizję Polski w najbliższej przyszłości, że tylko nasz narodowy pesymizm przeszkadza nam się cieszyć z czekających nas cudownych perspektyw (http://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/finanse-publiczne/bank-swiatowy-nadchodzi-czas-dla-polski-najlepszy-od-500-lat/). Sam jakimś wielkim optymistą nie jestem, ale wbrew pozorom, nie jestem zamknięty na pozytywne wizje. Chyba nawet wręcz przeciwnie – na pewnym poziomie swojej osobowości jestem niepoprawnym marzycielem. Niemniej prawda jest taka, że trudno dziś w Polsce wykrzesać jakikolwiek entuzjazm do działań pozytywnych, ponieważ na każdym kroku obserwujemy zjawiska, które nas optymizmem nie napawają.

W czasach, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, czyli w latach 70. ubiegłego stulecia, panował wśród nas wielki kult wszystkiego, co zagraniczne, a równocześnie pogarda dla produktów polskich. Faktycznie na poziomie ogólnonarodowym można się było cieszyć z sukcesów orłów Kazimierza Górskiego, a kto był naiwny ten się jeszcze cieszył z Huty Katowice. Generalnie jednak, kiedy jako dzieciaki snuliśmy głośne marzenia o charakterze konsumpcyjnym, dodawaliśmy często, że wymarzony produkt będzie „niepolski”.

Obecnie jest tak samo, albo jeszcze gorzej. W zeszłym tygodniu podczas omawiania z uczniami wielkich zwycięstw oręża polskiego w pierwszej połowie XVII w. jeden uczeń zapytał, czy Polska kiedykolwiek była w czymś dobra. Nieco poirytowany odpowiedziałem, że przecież właśnie opowiadam o takich czasach. Na to on, czy byliśmy kiedyś dobrzy w sporcie, więc ja na to, że w latach 70. XX w. Tak czy inaczej nic go nie przekonało i stwierdził spokojnie, acz z wielką pewnością siebie, że Polska niczego już nigdy nie osiągnie. Obecnie wielkim moim marzeniem byłoby, żeby pan Marcin Piątkowski rozpoczął jakieś tournee po polskich szkołach podstawowych i zaraził dzieciaki swoim entuzjazmem. Z domu rodzinnego go nie wyniosą, bo te wszystkie pesymistyczne wizje przejmują przecież właśnie od rodziców. Nauczyciele też ich nie przekonają, ponieważ sami musieliby wierzyć w taką optymistyczną wizję. Dopóki nie wydobędziemy się choć trochę ponad poziom zaspokajania podstawowych potrzeb życiowych, czyli życia z dnia na dzień, nie przekonuje mnie wzrost PKB, który podobno od wielu lat mamy w porównaniu ze „starą Europą” wyższy. Na razie dają znać o sobie długi kraju, niż demograficzny, deficyt budżetowy i pesymistyczne wizje Komisji Europejskiej, którym pan Marcin Piątkowski się dziwi.

Ja się nie dziwię, ponieważ Komisja Europejska chyba sama najlepiej wie, jaką rolę w gospodarce Europy przewidziała dla Polski. Likwidacja cukrowni, zarzynanie polskiego rybołówstwa, zamykanie stoczni czy wkrótce zakładów tytoniowych to przecież decyzje tejże Komisji. Jeżeli ona przewiduje dalsze restrykcje wobec polskiej gospodarki, to jak tu jej prognozy mają być optymistyczne?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz