Mój dziadek, rolnik z Kieleckiego (obecnie Świętokrzyskiego),
często krytykował moją mamę, a swoją córkę, za to, że kazała mi się tylko
uczyć, natomiast nie goniła mnie do żadnej konkretnej roboty, np. do pomocy w
polu podczas wakacji. Zawsze przy takich okazjach stawiał nam za przykład
rodzinę księcia Druckiego-Lubeckiego (oczywiście nie Ksawerego, ale
najprawdopodobniej jego potomka, którego imienia niestety nie sprawdziłem),
właściciela majątku w Bałtowie, który swoje własne książęce dzieci wychowywał w
wielkiej dyscyplinie i poszanowaniu dla wszelkiej pracy.
Młodzi Druccy-Lubeccy nie tylko się uczyli, ale podczas żniw
szli razem z chłopami na pole i razem z nimi ciężko pracowali. Dziadek sam był
tego świadkiem, ponieważ kilka lat swojego życia spędził w Bałtowie pod opieką
swojej ciotki, która w majątku księcia pracowała (praktyka oddawania jednego z
licznych dzieci pod opiekę krewnych, którym się nieco lepiej powodziło, była
dość powszechna).
Dziadek, jako człowiek twardo stąpający po ziemi i
praktyczny, tłumaczył sobie, a potem nam, że taki wielki pan był bardzo mądrym
człowiekiem, ponieważ wiedział, że zawsze mogą przyjść gorsze czasy, koło
Fortuny się odwróci i dzieci wielkiego pana mogą same wielkimi panami nie
zostać. Wtedy, żeby przetrwać i w życiu sobie poradzić, dobrze jest być
wdrożonym do pracy fizycznej, w tym tej naprawdę ciężkiej.
Dziewiętnastowieczni Habsburgowie wychodzili zresztą z
podobnego założenia. Dzieci austriackiej rodziny cesarskiej oprócz standardowej
edukacji młodych arystokratów pobierały naukę bardzo konkretnych i przyziemnych
zawodów. W razie np. rewolucji i utraty przywilejów i majątku Habsburgowie byli
przygotowani do podjęcia zwyczajnej pracy zapewniającej im utrzymanie. Cesarz
Franciszek Józef wyuczył się zawodu introligatora. Nie wiem, czy dzisiaj, w
dobie spadku popularności książek, mógłby zarobić na życie, ale w czasach, w
których żył, chyba tak.
Te historie przypomniały mi się po lekturze artykułu z
Newsweeka o chińskich uczniach szkoły średniej, których posłano na przymusowe „stypendium”,
czyli po prostu do roboty przy składaniu części elektronicznych do produktów
zachodnich firm komputerowych (w tym Apple), które produkcję umieściły w
Chinach. Ta forma niewolnictwa w obliczu opóźnień w pracy fabryk z pewnością
nie przynosi chluby ani Chinom, ani zachodnim koncernom komputerowym. Niemniej
przewrotnie przychodzi mi do głowy myśl, że składanie konsoli PlayStation czy iPhonów
nie powinno być tak od razu traktowane jako coś z gruntu dla tych młodych ludzi
niekorzystnego. Owszem, niektórzy skarżą się, że ta praca nie jest związana z
ich specjalizacją, ale kto wie, co nam się w życiu przyda i czym nam przyjdzie się
zajmować?
Szczerze mówiąc mój brak zainteresowań rzeczami praktycznymi
i zajęciami wymagającymi pracy fizycznej wprawia mnie czasami w stan
zawstydzenia. Może bym się i czegoś jeszcze nauczył, ale żeby tak sam z siebie,
to raczej nie… Czasy robią się coraz mniej ciekawe – postępuje specyficzna
barbaryzacja polegająca na bolesnej weryfikacji przydatności humanistów w
społeczeństwie, więc jakiś fach z pewnością by się przydał! Być może dla mnie
jest już za późno, ale byłoby do rzeczy, gdyby młodzi ludzie wzięli sobie do
serca mądrość starych rodów arystokratycznych – warto uczyć się pracy.
bardzo mądrze powiedziane...
OdpowiedzUsuńNie tylko rody arystokratyczne myślały praktycznie. Wśród zachodnich, szanujących się biznesmenów praktyka ta stosowana jest do dzisiaj. Ich dzieci zaczynają swoją karierę zawodową najczęściej od najzwyklejszych prac fizycznych jak np. sprzątanie czy roznoszenie reklam. Chodzi nie tylko o przygotowanie ich na różne okoliczności w życiu, ale również o to, by przyszli ich następcy poznali prawdziwą wartość zarobionego pieniądza i nabrali szacunku dla ciężko pracujących fizycznie, bez których świat niestety nie może się obejść, a życie elit byłoby mniej przyjemne. :)
OdpowiedzUsuń