Mój dziadek, Stefan Kubiak, urodził się w 1900 r. Miał 19
lat, kiedy zaciągnął się na ochotnika do wojska, żeby pójść przeciwko
bolszewikom na Kijów. Uciekając przed nimi przepłynął Bug w pełnym rynsztunku,
choć wcale pływać nie potrafił (ani przedtem, ani nigdy potem). Niewiele wiem o
dalszych jego wojennych losach, ponieważ zmarł, kiedy miałem 6 lat. Jest mi
wiadomo, że po pokoju ryskim pracował w komisji ustalającej odcinek granicy
polsko-rosyjskiej. Był młodym chłopakiem z robotniczej rodziny, który
dobrowolnie zaryzykował życie.
Dziadek mojego kolegi z kolei brał udział w powstaniu
wielkopolskim, a później we wszystkich powstaniach śląskich. Gdzie tylko
usłyszał, że jest walka o ustalenie granic Polski, tam szedł i walczył z
narażeniem życia.
Niejednokrotnie zastanawialiśmy się, co motywowało tych
ludzi, którzy przecież tak naprawdę byli bardzo młodzi. Nie można powiedzieć,
że kierowała nimi jedynie chęć doświadczenia zalewu adrenaliny, jak to się
dzieje z dzisiejszymi kibolami. Sam cel walki był dla nich tak istotny, że
gotowi byli narazić własne bezpieczeństwo.
W XIX wieku Polacy nie tylko wszczynali powstania, z których
wszystkie skończyły się tragicznymi klęskami, ale można ich było również
znaleźć wszędzie tam gdzie walczono czy to o niepodległość, czy to przeciwko
tyranom.
Obawiam się, że ten rodzaj myślenia, a raczej stanu
emocjonalnego, pozostanie dla wielu z nas obcy. Żyjemy w czasach, w których
ceni się pokój, co samo w sobie jest zrozumiałe i dobre, ale zdajemy się zapominać,
że pokój nie jest dobrem danym raz na zawsze i że oddanie się gnuśności i
pacyfizmowi zawsze służy potencjalnemu wrogowi.
Pogarda cywilów wobec samego zawodu żołnierza, czy to pod
koniec cesarstwa rzymskiego, czy w Chinach, które co jakiś czas podbijali
barbarzyńcy z północy, jest postawą głupią i niebezpieczną, ponieważ wystarczy
nawet niewielka grupa łobuzów gotowych do robienia ludziom krzywdy i pacyfiści
gardzący rzemiosłem wojennym są skazani na zagładę.
Wydarzenia na Ukrainie odsunęły na bok zainteresowania
mediów wojną domową w Syrii. Tymczasem toczą się tam krwawe zmagania w celu
obalenia reżimu młodszego Asada, w których uczestniczą nie tylko sami
Syryjczycy, ale „bojownicy” z całego świata muzułmańskiego. Tak na marginesie,
to zupełnie nie rozumiem, dlaczego Stany Zjednoczone we wszystkich krajach
arabskich poparły fundamentalistów muzułmańskich obalających w miarę
przewidywalne dyktatury, ale to inny temat.
Muzułmanie (oczywiście nie wszyscy) to obecnie bodaj jedyna
grupa, która jest gotowa poświęcić życie dla sprawy. Nie powiem, żeby mnie to
zachwycało. Wręcz przeciwnie, ale oceniając możliwości przetrwania i wygrania,
trzeba przyznać, że dopóki decyduje przewaga techniczna, być może nie ma się
czego obawiać. Jeżeli jednak chodzi o siłę determinacji, a więc to, co nazywamy
morale, przewaga muzułmańskich bojowników jest miażdżąca.
Czasami rozmawiam ze swoimi czeczeńskimi uczniami, od
których się dowiaduję, że obecnie w samej Czeczenii nic się specjalnie nie
dzieje, bo większość czeczeńskich mężczyzn walczy w Syrii. Co więcej, walczy
tam wielu ochotników z Niemiec, i to nie tylko Turków, ale również niemieckich
konwertytów, którzy pojechali tam, „żeby pomóc braciom muzułmanom”, jak tłumaczy
mi z wypiekami na twarzy jeden z czeczeńskich nastolatków. Dodaje też, że jak
się skończy wojna w Syrii, wszyscy czeczeńscy bojownicy wrócą do swojego kraju
i wtedy Putin będzie tam miał spory kłopot, a Kadyrow będzie musiał uciekać do
Moskwy jak Janukowycz.
W 1995 roku w bośniackiej Srebrenicy Serbowie dokonali rzezi
ludności muzułmańskiej. Oddział holenderskich żołnierzy ONZ nie zapobiegł jej.
Po pierwsze był zbyt mały, a władze Narodów Zjednoczonych nie zgodziły się na
jego powiększenie, a po drugie, co się zresztą wiąże z tą niską liczebnością,
Holendrzy nie chcieli odgrywać roli 300 Spartan Leonidasa (zresztą batalion
liczył tylko 200 żołnierzy), a w dodatku nie chcieli narażać życia 30
holenderskich jeńców, jakich Serbowie wzięli do niewoli. Dylemat polega na tym,
że z jednej strony nie dziwię się Holendrom, którzy nie chcieli tracić życia,
ale z drugiej pojawia się myśl, że oni przecież po to tam byli. Byli żołnierzami
postawionymi na straży tzw. strefy bezpieczeństwa, a żołnierze na wojnie
narażają życie.
Kiedy politycy i intelektualiści zaczynają nam wmawiać, że w
dzisiejszych czasach to nie armie są najważniejsze, ale przewaga gospodarcza,
to oczywiście można się z tym w dużym stopniu zgodzić. Świat byłby w stanie
poskromić Władimira Putina, gdyby się umówił, że nie kupuje jego gazu i nie
sprzedaje mu broni, ale na to się raczej nie zapowiada. Historia oczywiście zna
przypadki organizmów państwowych, które stawiały na jedynie na gospodarkę, a
obronę swoich bogactw powierzali najemnikom. Przykładem mogą tutaj być
Fenicjanie, naród, który w pewnym okresie w dość tajemniczy sposób znikł z kart
historii. Kiedy Rzymianie nie tylko zaczęli powierzać swoje bezpieczeństwo barbarzyńskim
najemnikom (akurat ci byli w rzymskich legionach obecni na długo przed upadkiem
cesarstwa), ale pozwolili im na zachowanie własnych struktur plemiennych,
sposobów walki i organizacji społecznej z własnymi królami, skończyło się to
dla nich tragicznie.
Kiedy Rzymianie byli jeszcze narodem twardych rolników i
żołnierzy, wychodzili z założenia „si vis pacem para bellum” (jeśli chcesz
pokoju, szykuj wojnę). W ich przypadku chodziło nie tylko o jakąś doktrynę
obronną, ale wręcz o to, że chcąc pokoju, należy prowadzić wojny poza własnymi
granicami. Generalnie mechanizm istnienia starożytnych imperiów polegał właśnie
na tym, że państwo, które nie prowadziło ekspansji na zewnątrz, było skazane na
zagładę lub rolę wasala. Wojna była praktycznie jedną z podstaw istnienia
państwa. Myślę, że do takiego myślenia nie musimy się uciekać. Niemniej istotne
jest to, że jakkolwiek siła nie powinna być najważniejszym czynnikiem, jakim
kierują się cywilizowane państwa, to jednak jest ona czynnikiem ostatecznym i
fundamentalnym, bez którego nie może być mowy o jakimkolwiek utrzymaniu samej
cywilizacji.
Polska prawdopodobnie jest obecnie krajem bezpieczniejszym,
niż kiedykolwiek w historii, ale musimy pamiętać, że ani nie mamy silnej armii,
ani nie jesteśmy potęgą gospodarczą, natomiast bezpieczeństwo nie jest dane raz
na zawsze. Po rozmaitych rozmowach z bliższymi i dalszymi znajomymi odnoszę
wrażenie, że zaczyna brakować również czynnika najważniejszego – determinacji,
żeby przetrwać jako naród (i wcale niekoniecznie pojmuję go jako grupę
plemienno-etniczną, ale o wspólnotę ludzi mieszkających w Polsce). W bogatych
krajach Zachodu piękne idee pacyfizmu i tolerancji stały się doktryną
obowiązującą, zaś jej krytyka może narazić tego, który ją wygłosił na łatkę co
najmniej militarysty (jeśli nie faszysty). Bojownicy czeczeńscy wrócą z Syrii
do Czeczenii. Gdzie wrócą bojownicy muzułmańscy z Niemiec? Czy jeśli kiedykolwiek,
co mam nadzieję, nigdy nie nastąpi, zorganizowani fanatycy z determinacją
zabiorą się do zaprowadzania swoich porządków, znajdą przeciwników, którzy w
imię pacyfizmu i tolerancji wykażą się równą determinacją i gotowością
narażenia własnego życia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz