Ludzie w swojej masie chętniej oddają się czynnościom
kojarzącym się raczej z relaksem niż z działaniem agresywnym. Owszem, grupy
młodzieńców uzależnionych od adrenaliny, którzy swój nałóg racjonalizują sobie
szlachetnymi pobudkami, potrafią narobić wiele zła, ale większość tzw. „cichej
większości” to raczej mieszczuchy ceniące sobie przede wszystkim święty spokój.
Ludzie aktywni, ci, którzy mają wielkie plany a na dodatek energię i chęć do
ich realizacji (równoczesność występowania tych zjawisk wcale nie jest rzeczą
pewną), często nie tyle rozbijają głowy o mur obojętności, co zanurzają je w
puch pustych deklaracji i generalnej gnuśności tejże „milczącej większości”.
Chciałby się od razu przypiąć łatkę tym, czy owym, ponieważ raz przyjąwszy
jakieś kryterium, mamy tendencję do oceniania ludzkiego postępowania na jego
podstawie. Tymczasem trudno jednoznacznie powiedzieć, że bierność mas jest
zawsze zjawiskiem złym. Na dobrą sprawę dopiero po jakimś czasie, znając już
cel i reguły gry, która się toczy, jesteśmy w stanie ocenić, czy z jej punktu
widzenia ten czy inny typ zachowania mógł zapewnić zwycięstwo, czy też klęskę.
Z goryczą na przykład oceniamy kielczan, którzy w 1914 roku
przywitali Pierwszą Kadrową Józefa Piłsudskiego (tych, co to „przybyli pod
okienko”) zamkniętymi okiennicami, bo wiemy z historii, że koncepcja
Piłsudskiego ostatecznie okazała się zwycięska, ale skąd mieli to wiedzieć
mieszkańcy Kielc na progu I wojny światowej? Podobnie można oceniać udział tzw.
ludu we wszelkich zrywach czy to narodowowyzwoleńczych, czy rewolucyjnych na
całym świecie.
Lew Gumilow, sowiecki historyk, syn wielkiej rosyjskiej
poetki, Anny Achmatowej, nazwał ludzi aktywnych, wokół których gromadzą się
tłumy, z których to tłumów dopiero wyłaniają się narody, „pasjonariuszami”, a
ich intensywną działalność w przełomowych momentach dziejów „zrywami
pasjonarnymi”. Pasjonariusze to ludzie, którzy mają jakąś wizję wspólnoty,
potrafią pociągnąć za sobą masy i w tę wspólnotę potrafią je przekuć. Można
powiedzieć, że to ta niewielka grupa pasjonariuszy stoi za wszelkimi
nacjonalizmami. Można w takim razie pójść dalej i stwierdzić, że dopóki takie
grupy, jako zalążki nacjonalizmów, nie będą mogły się rozwinąć, bo zostaną
zduszone w zarodku, żaden nacjonalizm się nie narodzi. Niestety w tym
rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd, ponieważ nie ma żadnej gwarancji, że w
sąsiedztwie nie działa jakaś inna grupy ludzi pasjonarych, którzy już
zorganizowali świetnie działającą wspólnotę gotową narzucać swoją wolę (czyt.
wolę swoich przywódców) wszystkim dookoła. Można się przyłączyć do jednych lub
drugich, ale niestety najczęściej nie można się w ogóle nie przyłączać,
ponieważ ludzie aktywni, którzy inicjują gry i je prowadzą, nie pozwalają na
bierność. Bez poparcia mas działaliby bowiem w próżni.
Sukces pasjonariuszy z pewnego etapu historii to trwałe
poczucie wspólnoty oparte na sentymencie do wspólnego języka i do wspólnej
historii. Jeżeli do takiego sentymentu mamy stosunek pozytywny, nazywamy go
patriotyzmem, jeżeli negatywny to nacjonalizmem, choć w dzisiejszych czasach
nie brakuje i takich, którzy mają negatywny stosunek również do patriotyzmu,
który z nacjonalizmem utożsamiają i żadnej różnicy nie widzą. Jakby na to
zjawisko nie patrzeć, wspólne działanie znowu czasami może być dobre a czasami
złe. Polska, w której historii mamy tyle przykładów działań złych spowodowanych
brakiem zgody, to kraj, gdzie wierzy się, że „zgoda buduje”. Jest w tym wiele
prawdy, ale nie jest to jakaś prawda uniwersalna. Całe grupy działając
jednomyślnie i zgodnie mogą przecież działać głupio – poddać się jakiejś
irracjonalnej wierze w skuteczność jakiegoś działania, które ostatecznie może
się okazać wielkim błędem. Nie ma bowiem żadnej reguły logicznej, która
mówiłaby, że myślenie grupy jest lepsze od myślenia jednostek. Ba, Gustav le
Bon twierdził, że jest wręcz przeciwnie, że psychologia tłumu wręcz obniża
poziom inteligencji poszczególnych jednostek, kiedy tylko te zaczną działać i
myśleć jako grupa.
Zgodne działania wielkich grup mają niewątpliwie większe
szanse na powodzenie, ale przekonanie amorficznej masy składającej się z
jednostek o silnym poczuciu autonomii do działania wspólnego jest zadaniem
niezwykle trudnym.
Jeżeli w ogóle można mówić o jakimś charakterze narodowym (uważam,
że można, ale tylko „roboczo” i z grubsza, ponieważ podważając koncepcję narodu
jako ontologicznego bytu, trudno przypisywać mu jakikolwiek charakter), to
jedną z ważnych cech jest umiejętność wspólnego działania, które w praktyce
oznacza gotowość do podporządkowania się jakiemuś przywódcy. Niektórzy
twierdzą, ze to wieki rozwoju w pewnym ustroju politycznym wykształcają w
przedstawicielach danego społeczeństwa pewien zbiór nawyków, które pozwalają im
na taki a nie inny stopień samoorganizacji.
Zawsze podziwiam zdyscyplinowanie Niemców. Mogą mieć
odmienne poglądy polityczne, ostro się o nie spierać, ale to, co prawo i
państwowa zwierzchność nakazuje, to przestrzegają i jeśli przychodzi im do
głowy bunt, to nie przybierze on formy bezpośredniego sabotażu poleceń władzy.
Dopóki prawo, nawet złe, obowiązuje, to się go przestrzega. Oczywiście takie
podejście do posłuszeństwa władzy zawiodło Niemców swego czasu do popełniania
zbrodni w warunkach własnego komfortu psychicznego wynikającego z poczucia dobrze
spełnionego obowiązku. Niemniej to z tej skłonności do dyscypliny zawsze udaje
im się odbudować i zbudować dobrobyt i potęgę gospodarczą. U Niemców nawet w
warunkach systemu komunistycznego wszystko funkcjonowało sprawniej niż w PRLu.
Dzisiejsi Niemcy, przede wszystkim zachodni, zostali w większości wychowani w
duchu przeciwnym do nacjonalistycznego. Osobiście kilkakrotnie zetknąłem się z
Niemcami twierdzącymi, że najpierw są Europejczykami, a dopiero potem Niemcami,
i jestem przekonany, że mówili szczerze. Okazuje się jednak, że nie trzeba być
nacjonalistą, żeby doskonale rozumieć, że należy pilnować interesów swojego
miasta, regionu, kraju, a dopiero potem interesów Portugalii, czy Grecji. Nie
trzeba wyznawać jakiegoś mistyczno-romantycznego patriotyzmu, żeby dostrzegać
proste reguły gry – wygrywa lepiej zgrany zespół, a Niemcy potrafią się zgrać,
jak mało kto, ponieważ potrafią się podporządkować temu, kogo nad nimi
postawiono.
Niemcy mieli okres gumilowowskich „pasjonariuszy” – to był
czas Otto von Bismarcka, bo wcześniej doskonale sobie radzili jako obywatele
setek maleńkich tworów państwowych w ramach bardziej lub mniej abstrakcyjnego
Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Teoretycznego przygotowania do ich działalności
dostarczył heglowski kult państwa. Szczytem nacjonalizmu był oczywiście
hitleryzm, ale należy stwierdzić, że Niemcy kajzerowskie i hitlerowskie to
jedyny okres wyraźnej działalności ludzi, którzy świadomie chcieli tworzyć
naród. Ani przedtem ani potem nie formułowano takiego postulatu, ale i tak
Niemców odróżniano i wcześniej i teraz na tle innych narodów właśnie ze względu
na dyscyplinę, umiejętność samoorganizacji, poszanowania prawa, solidności
pracy itd. Czy to znaczy, że każdy pojedynczy Niemiec charakteryzuje się takimi
cechami? Oczywiście nie, ale ważne jest która grupa ma w danym społeczeństwie przewagę
i narzuca swoje wzorce zachowań.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz