Na jakiś czas
zdezaktywowałem swoje konto na Facebooku, ponieważ, jak się okazuje, posiadanie
wielu znajomych reprezentujących całe spektrum poglądów politycznych wcale nie
jest takie dobre dla równowagi psychicznej. Jeżeli dodamy do tego, że każdy z
tych znajomych ma swoich znajomych, a ci z kolei dają się poznać jako
prymitywni hejterzy, albo przynajmniej zadufani w sobie zarozumialcy, portal
społecznościowy przestaje być miejscem przyjemnej wymiany lajków i pochlebnych
komentarzy. Zresztą z portalami społecznościowymi jest tak, że praktycznie po
kilku tygodniach (czasami po kilku godzinach) poznajesz praktycznie wszystkie
poglądy danego człowieka, i tak naprawdę jakakolwiek dyskusja z nim nie ma
sensu, bo ile byśmy nie wymienili komentarzy, w ostatecznym rozrachunku
praktycznie każdy pozostaje przy swoim stanowisku. Na dyskusje polityczne
natomiast szkoda czasu, ponieważ fakt, że rozmawiamy na portalu, gdzie być może
mamy większą publiczność, niż w domu czy w gronie znajomych w realu, wcale nie
znaczy, że staliśmy się ludźmi o większym wpływie na kształtowanie
rzeczywistości. W rezultacie tak naprawdę tracimy czas na przekonywanie kogoś,
kto i tak swoje wie.
W żadnym wypadku nie
twierdzę, że z FB zrezygnowałem na zawsze, ani nawet na długo, bo mimo wszystko
wymiana informacji ze znajomymi w formie komentarzy do statusu może być całkiem
przyjemną formą spędzenia czasu. Nie wolno tylko przesadzać, ani zbytnio się
przejmować, ponieważ tak naprawdę o niczym nie decydujemy. To, że w Egipcie
dzięki FB obalono prezydenta, a w Polsce zablokowano ustawę o ACTA, nie znaczy,
że w ten sam sposób uda się rozwiązać wszystkie problemy. Ba, poddając się
takiemu złudzeniu łatwo o frustrację, kiedy po wielu godzinach dyskusji,
podczas której rozwiązaliśmy już wszystkie problemy tego świata, okazuje się,
że ten świat się przez to nic a nic nie zmienił. Warto więc zrobić przerwę i
nabrać nieco dystansu.
Ponieważ kilka rzeczy,
które kiedyś tam postulowałem na tym blogu, stały się ciałem (np. wyszukiwarka
muzyki, do której wprowadzamy kilka dźwięków poszukiwanej melodii, albo to, że
w niektórych restauracjach w Polsce już podają wszystkim gościom przy jednym
stole ich dania równocześnie), niewykluczone, że i te „ogórkowe” (to od sezonu,
a niekoniecznie od samych ogórków) życzenia doczekają się urzeczywistnienia.
Kiedy chodziłem do szkoły
podstawowej uczono nas, że wołowina to bardzo zdrowe mięso. O wiele zdrowsze od
wieprzowiny. Ponieważ za komuny szynka i baleron na święta wszystkim wydawały
się nie lada luksusem, zaś tradycyjnym „polskim” przysmakiem obiadowym
pozostawał kotlet schabowy, nasza tradycja spożywania mięsa wieprzowego za
komuny uległa utrwaleniu, a z powodu braków w zaopatrzeniu nabrała wręcz
charakteru kultu, nic dziwnego, że i po upadku ustroju „jedynie słusznej drogi”
najpopularniejszym mięsem na polskich stołach pozostaje wieprzowina. Na dodatek
na początku lat 90. w Wielkiej Brytanii wybuchła epidemia „choroby wściekłych
krów”, spożywanie ich mięsa zaś groziło już „ludzką” chorobą Creutzfelda-Jakoba.
Na dodatek w USA popularna prezenterka telewizyjna Oprah Winfrey ogłosiła, że
przestała jeść czerwone mięso, bo jest niezdrowe, czym naraziła amerykańskich
hodowców bydła na poważne straty. Polacy natomiast nie zdążyli się dobrze do
wołowiny przyzwyczaić, kiedy z Zachodu przyszedł sygnał, że jedzenie tego mięsa
nie jest ani bezpieczne ani zdrowe.
Kiedy wśród Polaków
nastała moda na spędzanie czasu przy grillu, co dzisiaj jest jednym z symboli „lemingozy”,
czyli zadowolenia z życia, podczas gdy „Ojczyzna w niebezpieczeństwie”, którą „wolną
racz nam wrócić, Panie”, nie do końca poszliśmy w ślady Amerykanów, którzy również
kochają barbecue, czyli smażyć mięso na ruszcie i zaraz je spożywać w
towarzystwie rodziny i znajomych. Zasadnicza różnica polega na tym, że w Polsce
zawrotną karierę dzięki grillowi zrobiła karkówka wieprzowa. Schab podobno na
grilla się nie nadaje, bo jest „zbyt suchy”. Karkówka jest za to poprzerastana
tłuszczem i często dość żylasta, więc nie nadaje się raczej na ubity kotlet w
panierce, choć pamiętam, że w latach ograniczonego dostępu do mięsa takie „oszukane
schabowe” również w naszym kraju przyrządzano. Na grilla karkówka nadaje się
świetnie, bo „tłuszcz się wytapia”, mięso „doskonale kruszeje” itd.
Generalnie mięso jadam
niezbyt często, ale wegetarianinem nie jestem. Na grillach bywam rzadko, ale
wtedy oczywiście próbuję wszystkiego, co jest akurat serwowane. Grille moich
znajomych nie są może reprezentatywne, ale u nikogo nie zanotowałem grillowanej
wołowiny. Polska wołowina, najczęściej z zaszlachtowanych krów mlecznych, na
stek się raczej nie nadaje. Pod wpływem temperatury robi się twarda, a żeby
ponownie stała się miękka i krucha, trzeba ją obróbce termicznej poddawać
długo. Tymczasem tacy Amerykanie raz dwa przewrócą swój stek z jednej na drugą stronę
i już go podają.
Nie jestem wielkim znawcą
steków, ponieważ okazje, przy jakich miałem okazję ich skosztować potrafię
policzyć na palcach jednej ręki. Jakieś 20 lat temu jadłem stek we „włoskiej”
(talianskiej) restauracji u podnóża słowackich Tatr i pamiętam, że był jednak
stosunkowo twardy. Później było to już 12 lat temu w Paryżu i zaraz potem w belgijskim
Namur. Ten ostatni był najlepszy, lekko różowy w środku, gruby, ale delikatny i
miękki. Potem jakoś steki wołowe nie zaprzątały moich myśli, chyba że pojawiały
się w jakimś amerykańskim filmie.
W zeszłą niedzielę
poszliśmy z rodziną do restauracji należącej do znanej w Polsce sieci znanej z doskonałej
kuchni bliskowschodniej. Oczywiście jest to jednak przede wszystkim restauracja
polska, bo dań z wieprzowiny w niej nie brakuje. Niemniej nie zamówiłem tym
razem ani świetnej shoarmy, ani niczego, z czego słynie kuchnia basenu Morza
Śródziemnego, a stek właśnie. Stek z angusa. Przy okazji sprawdziłem w Internecie,
co to za bestia i okazało się, że jest to jedna z ras bydła rzeźnego. Przyznam,
że dawno nie jadłem czegoś równie smacznego! Zażyczyłem sobie mięso średnio wysmażone,
ale było miękkie, kruche i soczyste – wszystko w jednym. Po prostu pyszne. Jak
później doczytałem, w takiej wołowinie ras hodowanych na mięso występuje dużo
tłuszczu, ale jest on tak „zmieszany” z tkanką mięśniową, że całość robi
wrażenie jednolitej masy.
Stwierdziłem, że dobrze
byłoby rozpropagować wśród znajomych lubiących urządzać grillowi przyjęcia
mięso z angusa. Niestety jest ono w porównaniu z każdym innym bardzo drogie, a
przy tym praktycznie niedostępne w sklepie. Kelner spytany o to, gdzie
restauracja się zaopatruje w angusowe steki, odpowiedział, że to wie tylko
szef. W internecie można też znaleźć sklepy handlujące „stekową” wołowiną, ale
nie prowadzą działalności detalicznej, ale nastawione są zaopatrzenie lokali
gastronomicznych. Pomyślałem więc sobie, że może byłoby dobrze, gdyby polscy
rolnicy zaczęli hodować angusa, polskie sklepy zaczęły sprzedawać jego mięso,
zaś Polacy rozsmakowali się w tym rodzaju mięsa. Myślę, że kto miałby okazję
zjeść dobry stek w przystępnej cenie, temu chyba przeszłaby ochota na żylastą i
tłustą karkówkę wieprzową.
Dziesięć lat temu w
Norymberdze zajadałem się arabskim płaskim chlebem, kupowanym w tureckim
sklepie. Od tej pory bezskutecznie szukałem jego odpowiednika w Polsce, gdzie
już podobno można „wszystko dostać”. Płaskiego chleba typu „sadź” chyba jednak
nie. To, co w naszych sklepach wielkopowierzchniowych sprzedają jako „chlebek
pita” to coś zupełnie innego. Tzw. wrapy, czyli niby meksykańskie tortille
produkowane przemysłowo, to jednak też coś zupełnie innego, w czym przy okazji
dosłownie wyczuwa się jakąś chemię. Na szczęście w Internecie można faktycznie
znaleźć prawie wszystko, więc i przepis na płaski chleb typu „sadź” można
znaleźć, łącznie z demonstracją na YouTube. Dzisiaj na zwykłej płaskiej patelni
upiekłem taki właśnie chlebek, który faktycznie o wiele bardziej przypominał
ten, który jadłem w Norymberdze, niż twardawa klucha, którą polskie hipermarkety
sprzedają jako „chlebek pita”.
W
gospodarce rynkowej jeśli jest popyt pojawia się podaż. Nikt nie będzie
ryzykował podażą czegoś, na co może nie znaleźć się popyt. Niemniej czasami
warto pewne rzeczy zarekomendować i spróbować stworzyć na nie rynek. Tutaj
jednak wkraczamy w sferę polityki (gospodarka jest niestety powiązana z
polityką, a propagowanie arabskiego chleba w kształcie elastycznego a
równocześnie chrupiącego placka w kraju, gdzie się mawia że „kupując kebaba
popierasz Araba” to sprawa tym bardziej ryzykowna, a może nawet niebezpieczna.
O polityce jednak nie chce mi się gadać. Są wakacje, a ja nie ukrywam, że
jedzenie uważam za jedną z istotnych przyjemności tego świata.
Cześć Stefan , właśnie wróciłem z Berlina . Kurde jakie fajne żarełko można zjeść ! Ponieważ jestem fanem żarcia z grilla , a moimi mistrzami są Turcy i Serbowie , sobie trochę poszukałem wcześniej w int. no i miałem :) W Belgradzie jadłem równie pyszne, ale tureckie prawdziwe kebap po raz pierwszy w życiu. No jest cenowa różnica, trzeba parę eur więcej zapłacić, ale wrażenia smakowe ......mniaam. Masz chlebek ichni, pszenny , pusty dla nas, ale na grilu + rzeczony kebap+ grilowane papryki i pomidory+inne warzywa+ super łagodna cebula+ljuta paprika+cholera jak oni to robia sałatkę przepyszną. Takową jadłem również w Rumunii i nijak nie mogłem sie dowiedzieć jak oni to robią, bo kelnerka mówiła że to mama robi. Jak chcesz możesz donera se walnąć za 3 eur ale jak chcesz trzeba u miszczów dać 10 eur - no klękajcie narody :)
OdpowiedzUsuńWF
W połowie sierpnia wybieram się do Berlina i specjalnie się przejdę na Kreuzberg poszukać po tureckich knajpach ichniego jedzenia.
OdpowiedzUsuń