sobota, 4 lipca 2009

Dywagacje na temat szczęścia przy okazji rocznicy Deklaracji Niepodległości

4 lipca, 233 rocznica ogłoszenia Deklaracji Niepodległości przywodzi mi na myśl tylko jeden fragment tego dokumentu, ten mianowicie, który mówi, że
all men are created equal, that they are endowed by their Creator with certain unalienable Rights, that among these are Life, Liberty and the pursuit of Happiness.
Co to wszystko w ogóle znaczy? Że ludzie są równi? Przecież wiadomo, że nie są i nigdy nie będą i to od samego początku. Na każdym etapie życia nic nie jest w stosunkach międzyludzkich tak widoczne, jak nierówność właśnie od poziomu fizycznego, poprzez intelektualny a na duchowym kończąc. Równi jesteśmy w swojej bezradności wobec śmierci. W ciągu życia natomiast jedyną skuteczną próbą obdarzenia bliźnich „równością” jest ich pokochanie miłością idealną – wtedy jesteśmy świętymi, bądź znienawidzenie – wtedy można o nas powiedzieć, że jesteśmy psychopatami. Postrzeganie ludzi jako równych może być spowodowane także absolutną, doskonałą obojętnością. W każdym innym przypadku nierówność pcha się do nas drzwiami i oknami, ponieważ nasz mózg organizuje rzeczywistość hierarchicznie. Wcale bym się nie upierał przy tym twierdzeniu, gdyby mnie ktoś zechciał przekonać, że jest inaczej. Niestety nasze ego kieruje nami tak, żeby zapewnić sobie maksimum bezpieczeństwa, środków przetrwania i możliwości rozmnażania. Ludzie dookoła nas albo nam pomagają, albo przeszkadzają i to wszystko w zróżnicowanym stopniu. Dlatego nasz umysł automatycznie klasyfikuje ich i grupuje. Z jednymi każe się łączyć, a innych unikać. Stąd piramida nierówności, której uniknąć się nie da. Można natomiast, i wg mnie należy, tej piramidy nie instytucjonalizować, nie tworzyć z niej zewnętrznego wobec nas prawa. Z drugiej strony bez tego trudno wyobrazić sobie życie społeczne.
„Niezbywalne prawa” to znowu piękna metafora, bo niby kto stoi na ich straży, i kto gwarantuje ich niezbywalność. Historia USA doskonale pokazała, że wolni obywatele amerykańskiej demokracji doskonale sobie radzili z ową niezbywalnością pozbawiając setki tysięcy mieszkańców Afryki wolności. Historia ludzkości pokazuje bardzo wyraźnie, że praw masz tyle, ile jesteś w stanie sobie wywalczyć i potem jeszcze wyegzekwować. Nie kpię tutaj z Deklaracji Niepodległości (choć zaraz to zrobię), ponieważ żeby było co egzekwować, trzeba to najpierw sformułować, dlatego Thomasowi Jeffersonowi i jego kolegom należy się wielki szacunek, że podjęli się tej pracy.
Jeśli z Deklaracji Niepodległości można trochę podkpiwać, to oczywiście z tego powodu, że zupełnie na wyrost wszelkie zło tego świata przypisywała (te punkty zajmują ponad 1/3 tekstu) safandule Jerzemu III, który nawet jednej dziesiątej tej wyliczanki nie był winien. W jednym z punktów planowano napisać, że sprowadził z innego kontynentu ludzi, których zmusił do pracy, w którym oczywiście chodziło o czarnych niewolników, ale przedstawiciele stanów południowych kazali ten punkt wykreślić. (Nie mówiąc już o tym, że biedny król George z osobistą decyzją sprowadzania Murzynów do Ameryki nie miał nic wspólnego).
Prawo do życia, tak jak do wolności, to dzisiaj sprawy oczywiste, choć znowu zdajemy sobie z pewnością sprawę, że nie brakuje takich, którzy chętnie by owe prawa nam ograniczyli – zarówno politycy, jaki i pospolici bandyci. Jeśli prawa, które naturalne niestety nie jest (naturalne to są prawa fizyki), nie będziemy bronić i go egzekwować, pozostanie pustą literą i kpiną samą z siebie.
O ile jednak możemy sobie wyobrazić sytuację idealną, w której prawo do życia i wolności jest należycie zabezpieczone, to sprawa owego „dążenia do szczęścia” pozostaje wielce dyskusyjne. Jak w ogóle ująć to w jakiś sformalizowany przepis. Wszak dokument z 4 lipca 1776 roku to tylko deklaracja, a nie akt wykonawczy. Czy to jest w ogóle możliwe? Wydaje się tak zabawne, jak ustawowe stwierdzenie, że od dzisiaj każdy ma być szczęśliwy i zdrowy.
Mniej więcej jednak tak „zdroworozsądkowo” wiemy, o co chodzi. Oczywiście również uważamy, że dążenie do szczęścia jest naszym prawem. Chcemy mieć prawo do marzeń i ich realizacji. Na ile jego egzekwowanie odbywa się kosztem marzeń innych, to już osobny problem i Thomas Jefferson akurat tym sobie w momencie redagowania tekstu Deklaracji głowy nie zawracał. Niewątpliwie Andrew Jackson przejął się prawem białych Amerykanów do szczęścia, dając im ziemie cywilizowanych Czirokezów, wypędzając tych ostatnich do Oklahomy. Biali osadnicy nieustannie realizowali swoje prawo do szczęścia doprowadzając Indian do nieszczęścia. O czarnych niewolnikach już wspomniałem.
Kantowski postulat ograniczenia wolności jednostki przez wolność innych jednostek, można jak najbardziej rozszerzyć na kwestię dążenia do szczęścia. Tylko, że tutaj wchodzimy na pole etyki, czyli problemów znanych od zarania ludzkiej cywilizacji, które niby wiemy, jak rozwiązać, tylko że przy każdym indywidualnym przypadku jest inaczej i nasze „doskonałe” rozwiązania okazują się niewystarczające.
Karol Marks chciał zlikwidować alienację pracy (jest to postulat bardzo mi bliski, ale na skalę indywidualną, czyli moją własną). Chodziło o to, żeby człowiek nie pracował dlatego, że jest do tego zmuszony przez czynniki zewnętrzne (np. głód, czy konieczność zapewnienia sobie dachu nad głową). Marks wierzył, że w ustroju idealnym, czyli komunizmie, ludziom trzeba będzie zapewnić wszystko niezależnie od ich wkładu pracy, natomiast oni będą pracować sami z siebie, ponieważ twórcza aktywność leży w naturze ludzkiej. Nie trzeba być wielkim filozofem, żeby się zorientować, że mało kto chciałby naprawdę pracować, a już takie czynności, jak załadunek i wywóz śmieci, nie znalazłyby wielu entuzjastów. To dlatego „naukowy” socjalizm Marksa należy postawić na półce obok wszelkich innych socjalizmów „utopijnych”.
Sama praca, z czym należy się zgodzić, może być źródłem szczęścia, jeśli jest faktycznie twórcza i przynosi wykonującemu ją satysfakcję nie tylko finansową. W większości przypadków jest jednak tak, że pracę traktujemy jak zło konieczne, ale zarobek rekompensuje nam jej niedogodności. Najgorzej jest, kiedy pracy w ogóle nie ma i nie ma za co żyć, albo praca jest, tylko że wynagrodzenie wystarcza ledwie na przeżycie, a o szczęściu można tylko pomarzyć.
Wielu naszych rodaków wyruszyło za granicę w dążeniu do zarobku, ale w dalszej perspektywie w dążeniu do szczęścia. Godziwe pieniądze nie zapewniają automatycznie szczęścia, ale oddalają perspektywę dokuczliwego nieszczęścia. To jest banał.
Wszyscy chcemy wierzyć, że władze państwowe, a przynajmniej pewne instytucje rządowe powinny działać na rzecz obywateli, żeby im w tym dążeniu do szczęścia pomagać. Jak się dzieje w rzeczywistości dobrze wiemy. Wielu z nas nie potrafi się oprzeć wrażeniu, że na drodze do szczęścia stoją nam samo prawo, urzędy, urzędnicy, szefowie, współpracownicy i w ogóle bliźni. Nie zauważamy często, że sami stajemy na drodze do szczęścia innych „bo tak i już”.
Już przed II wojną światową Melchior Wańkowicz pisał, że w Polsce „krawiec zazdrości prałatowi, że został biskupem”. Pisał też o polskich urzędnikach, którzy nie załatwiają sprawy, którą mogliby załatwić, od ręki, bo wtedy „każdy by tak chciał”. Wańkowicz odpowiedział (retorycznie), że po prostu KAŻDEMU należy załatwiać sprawy od ręki (w miarę możliwości).
Kolega przyjechał na krótkie wakacje z Norwegii. Bierze tam udział w pewnym projekcie edukacyjnym tamtejszego rządu. Nie chcę tutaj się rozwodzić nad skandynawskim podejściem do obywatela, obowiązków, pracy itd. itp., bo wszyscy wiemy, że tam filozofia urzędu polega na tym, żeby działać na rzecz obywatela, jakby cała administracja postawiła sobie za cel szczęście obywateli. Kolega przy okazji przyjechał z pewną misją od Norwegów. Otóż potrzeba jest 50 pracowników (głównie kierowców, ale są też oferty dla innych zawodów). Jak w ciągu tygodnia za jednym zamachem pomóc Norwegii i podlaskim bezrobotnym? Kolega pomyślał, że uda się do Wojewódzkiego Urzędu Pracy. Po kilku telefonach wreszcie udało mu się dotrzeć do kogoś, kto cokolwiek ma do powiedzenia. Mężczyzna ten niechętnie zgodził się spotkać z moim Kolegą ok. 7.00 rano zgłaszając gotowość poświęcenia mu 10 minut. Kiedy Kolega stwierdził, że 10 minut może być za mało, urzędnik odetchnął z ulgą oznajmiając, że tak naprawdę, to i tak niczego nie mógłby w tej sprawie załatwić. Kto może? Nie wiadomo. Wiadomo jedno – urząd pracy to jest miejsce, gdzie urzędnicy mają pracę. Zajmowanie się pracą dla bezrobotnych prawdopodobnie pozostaje poza zakresem obowiązków Urzędu.
W pewnych instytucjach urzędnicy realizują swoje prawo do szczęścia – czyli pracy i zarobku. Szczęście tych, którymi mają się zajmować i owo szczęście zapewniać, to zapewne będzie jakiś kolejny etap w ich działalności przewidywany za jakieś 50-80 lat.
Z drugiej strony nie muszą się przejmować tak bardzo tym naszym szczęściem. Przecież musimy pamiętać, że „pursuit of happiness” to idea amerykańska, a my nie będziemy przecież na ślepo kierować zagranicznymi wymysłami! ;)
* * *
Jutro wyjeżdżam na wakacje. Mam nadzieję, że po tym tygodniu wrócę z dobrymi wrażeniami, którymi będę mógł się podzielić z czytelnikami mojego bloga.

2 komentarze:

  1. stefan wracaj bo nie ma co czytac.


    bialostocke.lobby

    OdpowiedzUsuń
  2. Stefku!
    Dołączam do grona czytających.
    Łopatka

    OdpowiedzUsuń