Forma i treść – przeciwieństwo czy pojęcia komplementarne? Na ten temat filozofowie przelali litry atramentu. Niektórzy doszli do wniosku, że tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak treść sama w sobie, bo i tak bez formy nie istniałaby. Można by się i na to zgodzić, ale wypada jednak się również zgodzić i z tym, że trzeba mówić o różnych poziomach abstrakcji w formie. Wyróżniłbym formy pierwotne, które większości z nas wydają się treścią oraz formy na wyższym poziomie, a czym wyższy ów poziom, tym bardziej jesteśmy skłonni go nazwać po prostu formą. Każdy poziom formy może stać się dla nas treścią, dlatego tak często nie jesteśmy się w stanie ze sobą nawzajem porozumieć, bo niby mówimy o tym samym, ale nasze nastawienie do danego poziomu formy może być różne i tutaj zaczynają się najpoważniejsze różnice zdań.
Wbrew pozorom, nie chodzi mi o jakieś abstrakcyjne rozważania. Wydaje mi się, że przykłady, jakie przytoczę, jasno wykażą, że to, o czym piszę jest naszym chlebem powszednim i jest nam bliższe niż nam się wydaje.
Pierwszy z brzegu przykład to praca naukowa na uniwersytecie, albo praca pisarza. Treści pracy naukowca-badacza i pisarza mogą się różnić, ale już dla władz uniwersyteckich czy wydawców poczytnych pisarzy, owe treści przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, zwłaszcza, że ludzie ci nie muszą być specjalistami w tej samej dziedzinie, więc nawet gdyby chcieli, treści te będą czymś z natury obcym. Treścią pracy tych ludzi to liczba tekstów, jakie stworzyli naukowcy czy pisarze. Jest to w jakimś stopniu zrozumiałe i nie ma w tym nic złego. Ilość wyprodukowanych tekstów (a najlepiej jeszcze dobrze sprzedanych) staje się miernikiem wartości ich twórców. Gorzej zaczyna się dziać, gdy sami zainteresowani zaczynają rozumować w ten sposób. Naukowiec poganiany przez przepisy uczelniane nakazujące im co jakiś czas coś opublikować, przestaje myśleć o tym, jak niezwykle ciekawy jest przedmiot jego badań, jaki dreszczyk emocji wywoływało zabieranie się do tych badań. Teraz najważniejsze jest, że ma być referat na konferencję albo artykuł w czasopiśmie naukowym. Forma staje się treścią sama w sobie. Jeśli niezależny pisarz dla pieniędzy zaczyna pisać byle co, byle się sprzedało, to nie trzeba nikomu tłumaczyć, ile warte jest takie pisanie. Są pisarze, którzy napisali jedną książkę i zapewnili sobie miejsce w historii literatury, a są też oczywiście producenci tasiemcowych sag romantycznych albo tanich opowiastek pseudofilozoficznych (mam na myśli Paulo Coelho). Krytycy, którzy poświęcają im czas jeszcze bardziej utwierdzają czytelników swoich recenzji, że forma na wyższym poziomie abstrakcji jest samą treścią.
Podobnie jest z tak zwanymi celebrytami (brrrr, za każdym razem, kiedy słyszę lub używam tego słowa, przechodzą mnie ciarki – w języku polskim brzmi okropnie), albo „gwiazdami”. Człowiek, który raz gdzieś zaistniał publicznie (obojętnie jak) i dzięki temu wkręcił się w odpowiednie towarzystwo, nie musi już nic robić – wystarczy, że będzie „bywał”, czyli pokazywał się w telewizji. A to się połamie na lodowisku, bo nie umie jeździć na łyżwach, ale musi być w tym programie, albo coś ugotuje z jakimś profesjonalnym kucharzem na oczach milionów widzów itd. Bycie „gwiazdą” to jeden z najwyższych poziomów formy. Jakaś namiastka treści przytrafiła się … kiedyś, ale tego już nikt nie pamięta. Ważna jest nowa „treść” czyli to jałowe bywanie.
Prawo jest również formą na bardzo wysokim stopniu abstrakcji. Prawo jest bardzo potrzebne i co do tego nie ma wątpliwości, ale ta forma wzięła się z jakiejś treści. Treści owych dostarczało samo życie – a to ktoś kogoś zamordował, a to chciał opuścić matkę swoich dzieci itd. itp. Czyny te mogły się nie spodobać innym ludziom, w związku z tym jakieś „autorytety” wchodziły na coraz wyższy stopień abstrakcji rozstrzygając spory i skargi, spisując w końcu przepisy, jakimi ludzie dla własnego dobra będą się kierować. Są jednak różne podejścia do tego poziomu abstrakcji formy. W niektórych krajach, zwłaszcza tam, gdzie wykształciła się tradycja tzw. common law, czyli prawa opartego na wypracowanych przez wieki zwyczajach i precedensach i na prawie stanowionym, czyli takim, gdzie w pewnym momencie grupa mądrali siada i od razu w głowach swoich przeprowadza symulację konkretnych sytuacji, a następnie na podstawie tego myślenia na bardzo wysokim poziomie abstrakcji, ustanawia przepisy, które mają raz na zawsze rozwiązać wszelkie problemy. Mając już takie przepisy, ludzie generalnie mogą zostać zwolnieni z myślenia, czyli zajmowania się treścią (np. konkretnym przypadkiem kradzieży, napadu czy gwałtu), bo wystarczy tylko wyszukać odpowiedni paragraf i sprawa jest rozwiązana. („Na każdego człowieka znajdzie się paragraf”) niczym w programie komputerowym, opartym na niezawodnym algorytmie. Dla wielu prawo staje się samą treścią, co jest tragicznym pomieszaniem pojęć. Masz coś robić, bo artykuł ten a ten, ustęp taki a taki, Dziennika Ustaw nr…. mówi wyraźnie, że…. Nie ma sytuacji nowych, precedensowych, bo nawet jak są, to je nagniemy do paragrafu już istniejącego, choćby nie wiem jak odległego w treści – nie zapominajmy, że teraz to prawo jest treścią samą w sobie i nie ma treści poza tekstem prawnym! To jest myślenie tragiczne w skutkach właściwe europejskim (kontynentalnym) systemom prawnym. Tam, gdzie wierzy się bezrefleksyjnie w prawo, konkretny człowiek czy ludzie, którzy są formą tak pierwotną, że można ich nazwać z powodzeniem treścią, przestaje się liczyć, jest zredukowany do jakiegoś akcydensu bez wartości ogólnej. Prawo ustanowiono dla ludzi, ale w kontynentalnej Europie zaczyna żyć własnym życiem. W przypadku, kiedy kolejne pokolenia są coraz bardziej wygodne (wygodnickie) umysłowo, bezkrytyczne poddanie się prawu prowadzi nie tylko do zastoju w rozwoju społecznym, ale również do reifikacji jednostki ludzkiej, a to już jest zbrodnia! Jestem za uznaniem formy życia zwanej człowiekiem za treść podstawową. Mówienie bowiem, że prawo nami rządzi, jest bliskie hasłu, że nie my mówimy językiem, tylko język mówi nami. Nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy, które prowadzi do redukcji jednostek do przedmiotów działania jakichś tajemniczych sił (a nie są to bynajmniej „tajemnicze siły” pojmowane religijnie), jakichś mechanizmów, które rzekomo są ponad nami. Owszem one mogą się wznieść ponad nas, jeżeli tylko na to pozwolimy, jeżeli wyłączymy mózgi i poddamy się temu, co ktoś gdzieś kiedyś wymyślił i narzucił wszystkim jako tzw. normę.
Narzekamy na biurokrację, często nazywając ją spuścizną komunizmu, ale to nie jest spuścizna tylko komunizmu. W przypadku Polski zamiłowanie do grzebania się w abstrakcyjnych niuansach prawnych było hobby naszych przodków już w XVI wieku, ale biurokracja to kwestia dziedzictwa państw zaborczych, czyli de facto tradycji niemieckiej. Biurokracja rosyjska była również niemieckiej proweniencji, ale domieszka rodzimej skłonności do korupcji doprowadziła do znanej nam mieszanki wybuchowej, która u nas swoje apogeum osiągnęła w dobie komuny. Rewolucja francuska i cesarstwo sprawiły, że Francja również weszła na wysoki stopień abstrakcji jeśli chodzi o biurokrację. A teraz jeszcze Unia Europejska, która postanowiła uregulować wszystko, co można, a także to czego tak naprawdę nie można, a raczej w ogóle nie trzeba.
Pewien mój wujek mawiał, że prawo powinno być jak 10 przykazań, bo więcej ludzie nie są w stanie zapamiętać. Osobiście nie jestem tak skrajny, jak mój wujek, i skłoniłbym się do poglądu, że prawo powinno się zmieścić na 12 tablicach, jak we wczesnej republice rzymskiej. Poszedłbym na jeszcze większe ustępstwo i zgodziłbym się być rządzonym przez dokument wielkości Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Istnieje wielu ludzi, którzy potrafią się jej nauczyć na pamięć, więc musi to być dokument w miarę zrozumiały i przyjazny przeciętnemu umysłowi. Tymczasem Unia Europejska proponuje grubą książkę jako substytut konstytucji. To jest jakaś paranoja. Jeżeli ustawa zasadnicza jest tak długa i abstrakcyjna, że może być czytana i interpretowana tylko przez prawników, oznacza to, że demokracja staje się czystą kpiną, a pojedynczy obywatel jest po prostu niczym.
Uważam, że podstawową treścią życia społecznego jest szczęście możliwie największej liczby jednostek ludzkich. Jeśli jednak ktoś coś tak abstrakcyjnego jak prawo postawi na poziomie treści, nie ma się co dziwić, że będą nieustannie pojawiać się nieporozumienia, konflikty i frustracje, czego wynikiem są sytuacje takie jak KDT.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz