wtorek, 18 października 2011

O demografii głośnych myśli kilka...

Sytuacja, jaka obecnie zaistniała w szkolnictwie wyższym, była zupełnie przewidywalna. Znajdujemy się mianowicie w demograficznym dołku, a przecież nigdy nie było żadną tajemnicą, że taki moment nadejdzie, skoro przeszły przez niego szkoły podstawowe, gimnazja a następnie licea i technika. Z niekorzystnymi sytuacjami jest trochę tak jak ze śmiercią – wszyscy wiedzą, ze w końcu nastąpi, ale mało kto podejmuje jakieś działania, żeby się przed tym zabezpieczyć, albo w przypadku śmierci, żeby ją odwlec. Niby wiadomo, że odpowiednia dieta, mądre ćwiczenia fizyczne i jak najmniej stresu, itd. itp., ale jak przychodzi co do czego, to większość z nas ulega chwilowym zachciankom i słabościom, a potem jest już za późno. Jaki jest sens ostrzegać przed niebezpieczeństwem, skoro większość z nas lekceważy wszelkie ostrzeżenia?

Przychodzi taki niż demograficzny i nagle wykładowcy prywatnych wyższych uczelni są zdziwieni, że tracą pracę. Tak na marginesie, to przy okazji wychodzi złudność poczucia bezpieczeństwa, jakie daje umowa o pracę, czyli innymi słowy „stały etat”. W sytuacjach takich jak taka, władze uczelni wzywają delikwenta i „uprzejmie go proszą” o rezygnację. I już! Koniec dyskusji. Jeżeli komuś się wydawało, że jest wybitnym badaczem, prawdziwym naukowcem ze znajomością języków obcych i bogatym dorobkiem naukowym w postaci mnóstwa publikacji, to nagle zostaje odarty ze wszelkich złudzeń. Jeżeli komuś się wydawało, że poświęcił uczelni mnóstwo swojej energii i organizacyjnego zapału, spotyka go gorzkie rozczarowanie. Faceci (bo facetek jest wśród nich jak na lekarstwo), którzy kręcą tym biznesem, po prostu skalkulowali, że bez studentów płacących regularnie czesne ten biznes nie będzie po prostu przynosił zysków, muszą podjąć drastyczną decyzję i ją po prostu podejmują. Nie można mieć do nich o to zresztą pretensji – bez studentów edukacyjny interes nie ma racji bytu.

Nie żalę się na zaistniałą sytuację, ponieważ od dawna ją zapowiadano, więc była do przewidzenia. Śmieszna sprawa, ale dopiero niedawno dowiedziałem się, że system, w jakim zarabiam na życie od co najmniej trzynastu lat, polega na tzw. „umowach śmieciowych”. Jak dotąd nigdy na ten układ nie narzekałem, ponieważ od co najmniej dwunastu lat wiem, że w sposobie na zarabianie na życie, jaki sobie wybrałem, nie ma może tego złudnego poczucia bezpieczeństwa, jakie rzekomo gwarantuje „stały” etat, ale na poziom dochodów jak dotąd nie narzekałem, nawet biorąc pod uwagę te cztery miesiące w roku, w których nie pracuje i nie zarabiam (z naciskiem na to ostatnie). Jak dotąd byłem w stanie zapewnić swojej rodzinie i sobie bardzo przyjemne i ciekawe wakacje, a to jest dla mnie wielka wartość.

Obecnej sytuacji nie traktuję jako jakiejś tragedii, choć zgrywałbym wielkiego chojraka, gdybym twierdził, że mnie nie niepokoi. Maturzystów chętnych do studiów na prowincjonalnych uczelniach prywatnych jest niewielu, więc cała para idzie w studia niestacjonarne (do niedawna zwane zaocznymi). Też nie miałbym powodów do niepokoju, gdyby zjazdy na poszczególnych uczelniach się nie pokrywały. Cztery pracowite weekendy zapewniłyby mi przyzwoity byt, ale niestety w pewnych momentach zjazdy się pokrywają, więc tak czy inaczej, trzeba było je zapełnić tak, żeby zajęcia nie zachodziły na siebie. I znowu nie chcę, żeby ktoś odebrał to jako jakieś narzekanie. Taka jest całkiem logiczna kolej rzeczy i nie ma się co zżymać na deszcz, że pada, albo na słońce, że świeci.

Takie sytuacje zawsze skłaniają mnie natomiast do refleksji typu ogólnego, a mianowicie na temat podstawy wszelkiego biznesu. Niedawno pisałem o potencjale, który się ostaje gdy pada system finansowy oparty w dużej mierze na umowności, a więc na metaforze. W zeszłym tygodniu przeczytałem powieść amerykańskiej noblistki Pearl S. Buck pt. „The Good Earth”. Powieść, jeśli chodzi o głębię psychologiczną bohaterów, gorsza od „Chłopów” Reymonta, ale niemniej ciekawa, zwłaszcza, że ukazująca przedkomunistyczne Chiny z perspektywy chłopa. Ponieważ pochlebiam sobie, że środowisko wiejskie znam dość dobrze, jeżeli piszę o „perspektywie chłopa”, to mam na myśli prawdziwego gospodarza, a nie chłopka-roztropka, parobka-cwaniaczka, czy syna nowobogackich rodziców, jakich nigdy na wsi nie brakowało. Wang Lung to wiejski biedak, który jednak przez całe życie kieruje się prostą zasadą, z której czyni sens swojego życia. Kupować ziemię i ją uprawiać. Zasada ta nigdy go zresztą do samego końca pierwszej części cyklu powieściowego Pearl Buck nie zawiedzie. Ziemia zapewnia mu bogactwo, stopniowy awans społeczny aż po zajęcie domu miejscowej rodziny arystokratycznej, która przez rozrzutność ostatnich jej przedstawicieli (kobiety, opium) uległa degeneracji i upadkowi. Wang Lung nie jest człowiekiem wolnym od słabości czy zachowań mało etycznych. Kiedykolwiek jednak ogarnia go poczucie zagubienia ścieżki właściwego postępowania, odnajduje ją przy pomocy prostej metody – dokupienia ziemi. W latach 30. XX wieku trudno oczywiście było przewidywać zwycięstwo komunistów, więc rynkowa logika inwestycji w coś, czego nie da się ukraść, a co zawsze przynosi jeśli nie zysk, to przynajmniej jedzenie (oczywiście z wyjątkiem susz i powodzi), wydaje się autorce nieodparta. I zresztą słusznie.

W razie upadku wszelkich giełd, systemów walutowych, bankowych itd., nawet w razie upadku wszystkich branż przemysłu, ziemia oraz jej płody pozostaną podstawą wszelkiej gospodarki, tej najbardziej naturalnej i organicznej.

To wszystko są jednak cały czas dywagacje na tematy wręcz eschatologiczne. Póki co, powinniśmy wierzyć, że cywilizacja na takim poziomie, na jakim się obecnie znajduje, jednak przetrwa i pozostaniemy w świecie naszych metafor, który charakteryzuje się dużym stopniu abstrakcji.

Jeśli już jesteśmy przy abstrakcjach, to musimy sobie jasno zdać sprawę z tego, że są one tylko i wyłącznie produktem umysłów ludzi. Stąd wniosek jest prosty, czym więcej ludzi, tym więcej abstrakcyjnego pojmowania rzeczywistości, więcej umów, a więc i rzeczy umownych. Całkiem niedawno się dowiedziałem, że młodzi ludzie grający w sieciowe gry komputerowa sprzedają i kupują stworzone przez siebie postaci! Coś niesamowitego! Są ludzie, którzy są gotowi płacić prawdziwe pieniądze za kompletnie nieprawdziwą postać w kompletnie nieprawdziwym świecie. Ale oto jest najlepszy przykład, jak działa ludzki umysł, a pośrednio również jak działa rynek. Nie od dziś wiadomo, że psychologia jest jedną z niezwykle ważnych dziedzin w badaniach nad rynkiem i gospodarką w ogóle.

Z drugiej strony powszechnie też wiadomo, że wielkie kryzysy, jakakolwiek by nie była ich przyczyna, rozwijają się do straszliwych rozmiarów wyłącznie z powodów psychologicznych. Przyczyny oczywiście nie można lekceważyć, ale przy dobrej woli wszystkich, można je przezwyciężyć. Problem zaczyna się, kiedy w ruinę popada wzajemne zaufanie i wybucha panika. Ludzie na gwałt wyprzedający akcje przyczyniając się do tragicznego w skutkach spadku ich cen, oraz ustawiający się w kilometrowych kolejkach do banków w celu wyciągnięcia swojej gotówki – to są dopiero czynniki, które sprawiają, że możliwa do przezwyciężenia recesja staje się potężnym kryzysem. A tymczasem na sklepowych półkach nadal są towary na sprzedaż, w fabrykach stoją maszyny, a ziemia jest gotowa wydawać plony zapewniające nie tylko wyżywienie całej populacji, ale wręcz nadwyżki. Tam gdzie ludzkie umowy, a więc zjawiska z gruntu abstrakcyjne, ulegają zerwaniu, tam tworzą się ogniska ludzkich tragedii.

Ludzie więc potrafią gospodarkę zrujnować, ale z drugiej strony tylko i wyłącznie ludzie są ją w stanie budować i odbudowywać.

Antysemici, którzy pamiętają czasy przedwojenne, bardzo często czują się w obowiązku bycia fair w ocenie Żydów, których tak w ogóle to nie cierpią, i przyznają, że przedwojenny żydowski sklepikarz tym potrafił zjednać sobie polską klientelę, a zniszczyć konkurencję sklepikarza chrześcijańskiego, że na przednówku, kiedy polski rolnik często przymierał głodem, Żyd sprzedawał mu towary na kredyt, podczas, gdy Polak-katolik za nic nie chciał o udzielaniu kredytu słyszeć. Kiedy nadeszły pierwsze plony, chłop część z nich sprzedawał i mógł spłacić swój dług wobec żydowskiego sklepikarza, natomiast sklep polski po jakimś czasie musiał zwijać interes, ponieważ nikt do niego nie chodził.

Zasada, jaką kierował się Żyd z opowieści o czasach przedwojennych polegała na tym, że „jak jest człowiek, to już jest dobrze, bo ten człowiek będzie miał kiedyś pieniądze.” No, tutaj chciałoby się umieścić jakiś ironiczny komentarz, bo przecież każdy z nas zna takich ludzi, którzy nigdy pieniędzy nie mają. Niemniej założenie było robione na przykładzie ludzi o zdrowym podejściu do życia, polegającym na uczciwym zdobywaniu środków materialnych do tegoż życia niezbędnych.

Oczywiście można przyjąć podejście maltuzjańskie, a mianowicie, że im więcej ludzi tym więcej gąb do wyżywienia i oczywiście trudno temu odmówić logiki. Na pewno po osiągnięciu pewnego poziomu demograficznego Ziemia może fizycznie nie być w stanie wyżywić swoich mieszkańców, ale jak na razie nadal istnieją ludzie, którzy produkują i  posiadają spore zapasy żywności. Jeżeli ludzi jest więcej, tworzy się więcej relacji międzyludzkich, umów i abstrakcyjnych sytuacji rynkowych, które sprawiają, że większość z nas może czerpać radość z życia. Przy dobrej organizacji społeczeństwa, rolnicy produkują żywność, robotnicy niezbędne produkty przemysłowe, a profesorowie gramatyki języka Indian Hopi również znajdują słuchaczy i dzięki nim żyją. Kiedy „gąb do wyżywienia” jest zdecydowanie mniej, w sposób naturalny musi opaść poziom abstrakcji w organizacji społecznej, w tym w rynku. Ludzie skupieni na produkcji żywności i kilku innych najbardziej praktycznych umiejętnościach mieliby się dobrze, a zresztą, kto by mógł, ten inwestowałby w ziemię, jak Wang Lung z powieści Pearl S.Buck, bo akcje, obligacje itd. byłyby zbyt abstrakcyjne, żeby ktoś się czymś takim zajmował. Zresztą potrzebne byłyby ręce do pracy i to pracy fizycznej, a nie utrzymywanie gromady „darmozjadów”. Generalnie cywilizacja, której stopień mierzymy przecież m.in. przy pomocy liczby osób zajmujących się zajęciami niezwiązanym bezpośrednio z zaspokajaniem potrzeb najbardziej podstawowych, musiałaby zdecydowanie obniżyć swój poziom.

Żeby byli ludzie, a inni ludzie, żeby mogli na nich zarabiać (ale i vice versa), potrzebny jest przyrost naturalny. Niestety, jak dotąd nikomu nie udało się skutecznie zachęcić młodych ludzi do płodzenia i rodzenia większej liczby potomstwa. Jest to temat na dłuższe rozważania i napawający niestety pesymizmem. Niski poziom zaludnienia ziem polskich w czasach Piastów spowodował ściąganie przez władców kolonistów – przede wszystkim z Niemiec. Niemcy z naszych grodów zrobili miasta, a na wieś przynieśli nowsze metody gospodarowania. Na Śląsku stanowili tak wielką i zwartą grupę, że doprowadzili do pokojowej germanizacji tej ziemi. W innych rejonach Polski ulegli polonizacji. Dlatego też wydaje się, że niewielki jest w Polsce odsetek ludzi, którzy nie mieliby w swoich żyłach choćby kropli krwi niemieckiej. Ale to taka luźna uwaga na marginesie (w naukowym eseju absolutnie odradzam oddawanie się takim dygresjom).

Europa Zachodnia, zwłaszcza byłe imperia kolonialne, sprowadziła mieszkańców byłych kolonii w charakterze siły roboczej po II wojnie światowej. Dla Niemców z kolei mieli to być tylko „robotnicy-goście”, ale „goście” trochę się zasiedzieli. Konsekwencje tego są różnorakie, m.in. rasizm po obydwu stronach (bo po rasistowsku myślą nie tylko przedstawiciele gospodarzy, ale i gości). Oczywiście pojawienie się rzesz bezrobotnych utrzymujących się już w kolejnym pokoleniu z państwowych zasiłków, a których potomstwo ostatnio dało popis wandalizmu w Londynie (nie byli to tylko emigranci, to trzeba również zaznaczyć!), to efekt uboczny takiej polityki. Niemniej dla gospodarki zapewnienie siły roboczej z jednej, a rynków zbytu z drugiej strony, to sprawa kluczowa! Gdyby emigranci nagle wrócili do swoich krajów, Niemcy, Anglicy i Francuzi mogliby nagle obudzić się w krajach, gdzie nic nie funkcjonuje, zwłaszcza wywóz śmieci, a starzejąca się populacja singli nagle musiałaby się zabrać do najbardziej podstawowych prac.

Ale zostawmy Zachód. My również się starzejemy i nie płodzimy wystarczającej liczby dzieci, żeby zapewnić pracę szkołom i uczelniom. To nie jest generalnie wielki problem, oprócz nauczycieli. Prawdziwy problem będzie polegał na tym, że nie będzie miał kto nas utrzymać na starość. Być może jakiś rząd (pewnie nie obecny, ale któryś kolejny) wprowadzi większe zasiłki na zachętę do rodzenia dzieci. Zasiłki przyciągną imigrantów z krajów biedniejszych i staniemy się krajem bardzo podobnym to tych zachodnich. Czy to będzie perspektywa straszna? Czy to będzie koniec polskiej tożsamości? Oczywiście niekoniecznie, choć i taki scenariusz jest możliwy. Zamiast się jednak zastanawiać nad taką perspektywą, trzeba pomyśleć, jak nie tylko pomnożyć liczbę młodych Polek i Polaków, ale również jak zatrzymać w kraju tych, którzy są w najlepszym wieku produkcyjnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz