Byłem chyba w siódmej klasie szkoły podstawowej, kiedy Piotrek, dziś aktor scen łódzkich, który interesował się polityką i prawdopodobnie dzięki ojcu, późniejszemu ministrowi nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie PiS, już jako 13-latek miał zdecydowanie antykomunistyczne poglądy, opowiedział nam jaki dowcip rysunkowy widział w zachodnioniemieckiej gazecie.
Oto na samotnej wysepce na środku oceanu siedział Edward Gierek, ówczesny I sekretarz PZPR, czyli de facto najważniejsza osoba w Polsce, w samych slipkach, natomiast dymek nad jego głową zawierał tekst „Co by tu jeszcze sprzedać?”
Pod koniec lat 70. co i rusz ktoś przynosił jakąś sensację. Pamiętam m.in., jak Grzesiek, inny kolega z mojej klasy przeszedł do szkoły z sensacją, jakiej się rzekomo dowiedział od swojego sporo starszego brata, że zakłady Marchlewskiego w Łodzi są już przejęte przez zachodnich Niemców! I pamiętam, że to wywołało w nas, smarkaczach z podstawówki jakiś irracjonalny strach, nie taki prymitywny i bezpośredni jak po obejrzeniu horroru, ale taki jak przy oglądaniu dobrze nakręconego thrillera. Niebezpieczeństwo było realne, a równocześnie byliśmy wobec niego bezsilni niczym małpa sparaliżowana wzrokiem węża. No tak! Nie żyjemy już we własnym kraju! Za te gierkowskie długi teraz nam wszystko zajmą Niemcy. A pierwsze skojarzenia ze słowem Niemcy, to też trzeba pamiętać, u dzieciaka wychowanego przez szkołę lat 70. ubiegłego stulecia oraz rodziców i dziadków, którzy przeżyli II wojnę światową, to była wojna, bombardowanie, zgliszcza, łapanki, masowe mordy i obozy koncentracyjne. Być może na jawie nikt nie wyobrażał sobie, że zachodni Niemcy z lat 70. to hitlerowcy, ale tu z kolei propaganda komunistyczna robiła swoje. Telewizja i popularne programy radiowe (pamiętam taki jeden nadawany na I programie PR codziennie o 16.00, gdzie komentarze polityczne były przeplatane świetną zachodnią muzyką rockową i popową) cały czas kładły nam do głowy, że RFN to po prostu zakamuflowana kontynuacja hitlerowskich Niemiec, a wszyscy jej politycy o niczym innym nie marzą jak tylko o powrocie na nasze piastowskie ziemie, czyli na Śląsk, Ziemię Lubuską, Pomorze i Mazury (no, Mazury piastowskie akurat nie były, tylko pruskie).
Oj mieliśmy stracha. Młodość ma jednak tę olbrzymią zaletę (choć równocześnie i wadę), że człowiek jest podatny na taki natłok sprzecznych bodźców, że jeden bardzo szybko zastępuje inny, więc po jednym dniu irracjonalnego strachu przed morderczymi Niemcami przejmującymi nasze piękne zakłady przemysłowe, symbol naszej od nich suwerenności (o zależności od Sowietów często mówił Piotrek, ale nie robiło to na większości z nas większego znaczenia, dopóki nie przedstawił jakichś konkretów – oj wtedy też człowieka mroziło) już dnia następnego żyliśmy czymś zupełnie innym.
Kiedy w liceum często rozmawiałem o polityce z Adamem, kolegą, którego ojciec, socjolog, działał w uczelnianych strukturach opozycyjnych (I klasa liceum przypadła na pierwszą „Solidarność”, stan wojenny wprowadzono, kiedy byłem w II klasie). Adam, powtarzając to, co usłyszał od ojca i jego kolegów, twierdził, że to, co Polsce potrzeba to… (tutaj wyliczał postulaty, na które każdy ówczesny entuzjasta zmian bez wahania by się zgodził) i wejście kapitału zagranicznego. Jak to?! – chciałem wręcz wrzasnąć. – Chciałbyś sprzedać polskie zakłady Niemcom i innym obcym?
Powoli jednak z sprawą dalszych rozmów i dodatkowych lektur, zrozumiałem, że generalnie, to czego gospodarka potrzebuje, to kapitał. Potem dałem się przekonać, że pochodzenie kapitału nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest kto zakładem zarządza i kto w nim pracuje i zarabia. Z takim też przeświadczeniem przeżyłem lata 80., w których po raz pierwszy pojawił się kapitał z zagranicy w postaci tzw. spółek polonijnych. Zachęcano bowiem bogatych Polonusów z Zachodu, żeby wchodzili w spółki z polskimi firmami i nakręcali gospodarkę. Rządził Jaruzelski wraz z innymi twórcami stanu wojennego, ale oto wyciągnięto rękę do patriotycznie nastawionych biznesmenów z zagranicy, dając im szansę włączenia się w ratowanie gospodarki starego kraju, tak nadszarpniętej przez strajki okresu pierwszej „Solidarności”.
Czy ten polonijny kapitał przyczynił się choć trochę do poprawy sytuacji w Polsce, nie do końca wiem (no pewnie trochę tak), ale w każdym razie przekonał mnie, że kapitał z krajów, gdzie tenże kapitał się znajduje, jest nam niezbędny. Dlatego pierwsze lata po upadku komuny to był okres, w którym z entuzjazmem witałem każdą prywatyzację i każde zaangażowanie się zachodnich koncernów w naszym biednym kraju. Oszukiwałbym sam siebie, gdybym twierdził, że inne były moje odczucia.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz