Tak sobie piszę o kulturze, a właściwie kulturach, i o tym, że choć niby wiem co to jest, to jednak żadna konkretna definicja mnie nie zadowala, zaś na opracowanie własnej się nie silę. Rzecz bowiem w tym, że co to jest kultura, to mniej więcej czuję (choć bardzo ciekawa może być dyskusja na temat granic między naturą a kulturą), ale poważny problem mam z kulturami (w liczbie mnogiej), a konkretnie z ich porównywaniem, a więc z kwestią, czy są kultury lepsze lub gorsze.
Niektórzy filozofowie historii (tzn. usiłujący uprawiać, a raczej tworzyć coś takiego jak filozofia historii), jak Oswald Spengler, Arnold Toynbee, Feliks Koneczny (Polak!), czy całkiem niedawno Samuel Huntington, pisali tak, jakby pojmowali kultury (Toynbee robi rozróżnienie między kulturą a cywilizacją, ale w większości tekstów traktuje się te terminy jako synonimy) jako całościowe jednostki, jak byty podobne do jakichś wielkich organizmów, których mechanizm działania jest rozpoznawalny, a po rozpoznaniu przewidywalny. Koncepcje takie, co gorsza, zyskują poklask szczególnie inteligentnej młodzieży, która naczytawszy się tak pięknie zbudowanych konstrukcji, zaczyna wierzyć, że świat faktycznie tak działa, że rządzą nim ponadnarodowe kultury, a my jako jednostki jesteśmy tylko trybikami w machinie, której mechanizm nie zależy od nas, bo jest dokładnie odwrotnie.
Stosując podział Toynbee’go np. wyszłoby na to, że mazowiecki chłop z Podlasia ma o wiele więcej wspólnego z gwiazdą Hollywood (bo to ten sam krąg kulturowy), niż ze swoim białoruskim sąsiadem, który żyje praktycznie w taki sam sposób jak on. Myśląc o wielkich kręgach kulturowych, jak to zresztą jest dość powszechne w „naukach” humanistycznych, świadomie pomija się istotne różnice w ich wnętrzu, np. między kulturami narodowymi. Myślę, że wielu ludzi zapytanych na ulicy, czy uważa, że kultura polska, niemiecka, hiszpańska i szwedzka są praktycznie tym samym, odpowiedziałoby negatywnie. Problem w tym, że zarówno ci, którzy by zaprzeczyli, jak i ci, którzy udzieliliby odpowiedzi potwierdzającej, mieliby w dużym stopniu rację!
Czasami księża katoliccy oburzając się na osłabienie roli ich Kościoła w życiu społeczeństwa, twierdzą, że uderza się w źródło kultury polskiej (z czym z pewnymi zastrzeżeniami należałoby się zgodzić), albo wręcz w samą kulturę polską. Jeśli weźmiemy węższe znaczenie słowa „kultura”, a mianowicie dzieła sztuki, muzyki i literatury, nie byłoby aż takich problemów, bo mówilibyśmy po prostu o dziełach stworzonych przez Polaków. Napisałem „aż takich”, bo jednak pewne problemy się pojawiają, np. czy Adam Mickiewicz był Polakiem, Litwinem, czy może Białorusinem, a więc do jakiej kultury narodowej go zaliczyć.
Kiedy jednak mówimy o kulturze w szerszym znaczeniu, jako o sposobie myślenia, o obyczajowości i wszelkich innych zachowaniach „automatycznych” wynikających z tradycji, czyli „siły bezwładu” (mechanizmu dokładnie takiego samego jak w przypadku religii), czy też w ogóle o wszystkim, czego już po prostu nie możemy zaliczyć do natury, zaczynają się poważne problemy. Jeżeli bowiem mówimy o kulturach narodowych, za które każdy reprezentant danego narodu powinien dać się posiekać, nagle zaczynamy dostrzegać, że i ona nie stanowi żadnego monolitu. Można tu wymieniać różnice regionalne, środowiskowe (tutaj często mówimy o subkulturach, ale słowu temu jednak przypisujemy znaczenie negatywne), czy klasowe. Skojarzenie ze słowem subkultura przywodzi nam na myśl ruchy młodzieżowe stanowiące pewną alternatywę dla „kultury głównego nurtu” (jakby i to było tak zrozumiałe samo przez się – też wcale nie jest!). Istnieją jednak różnice w spędzaniu wolnego czasu przez górników i ich żon. Od razu wchodzą nam tutaj studia genderowie. Mniejszości seksualne też kierują się nieco innymi potrzebami niż osoby heteroseksualne, co może się objawić w postaci całego zjawiska kulturowego (czym zajmują się tzw. queer studies). Powstaje więc pytanie, czy tradycyjny katolicki chłop dzieli kulturę z kosmopolityczną lesbijką, która jednak oprócz tego czuje się jak najbardziej Polką?
Wielka Brytania to kraj o długiej historii nowoczesnej demokracji (bo między nami a starożytnymi Atenami niestety nie ma żadnej ciągłości), gdzie równocześnie społeczeństwo jest przewrażliwione na punkcie klasy. Ja wiem, że Polacy pracujący np. w Londynie najczęściej spotykają się z ludźmi dość bezpośrednimi i programowo przeciwnymi „zadzieraniu nosa” (being posh). Dlatego jest możliwe, że przez całe swoje życie nie spotkają przedstawiciela wyższej klasy średniej, nie mówiąc już o arystokracie, którego sposób życia może być diametralnie inny. Świadomość klasowa może się objawić nawet w sposobie przygotowania kanapki (klasy wyższe obowiązkowo przekroją kwadratowe kromki po przekątnej na trójkąty), czy jedzenia tortu (reprezentant wyższej klasy może nie zechcieć go jeść łyżeczką). Nie twierdzę, że to się też nie zmienia, ale do niedawna tak właśnie było. W związku z tym można zadać pytanie, czy ludzie, którzy programowo zachowują się odmiennie od grup, które uważają za niższe od siebie, faktycznie dzielą jedną kulturę z tymi ostatnimi.
Arystokracja bardzo często narzucała sobie pewne formy zachowania, które wyraźnie odróżniłyby ją od np. mieszczaństwa. W historii istnieją przykłady zmiany obyczajów arystokracji wywołanej wiadomością, że oto mieszczanie w swoim naśladownictwie arystokratycznego stylu życia osiągnęli mistrzostwo. W takim wypadku specjalnie trzeba było wymyślić coś innego, żeby tylko zaznaczyć swoją wyższość. Programowo więc kultura arystokracji nie była tożsama z mieszczańską, a więc jak tu mówić o jakiejś kulturze narodowej.
Arystokraci w dodatku stanowili pewną grupę ponadnarodową, swego czasu posługując się francuszczyzną i przestrzegając pewnych form właściwych tylko swojej klasie. Przepaść kulturowa odgradzała mieszczaństwo i klasę robotniczą, która z kolei też wyraźnie odróżniała się od chłopstwa, z którego się często wywodziła.
Przypomniała mi się pewna ciekawostka związana z pracą, którą przez wiele lat wykonywałem. Otóż uczniowie i słuchacze kursów językowych często mnie pytali, czy angielskie słowo dinner to właściwie obiad czy kolacja. Tak na marginesie – od czasu do czasu pojawiają się na kursach ludzie, którzy wierzą, że tłumaczenie z jednego języka na inny odbywa się metodą prostego ekwiwalentu polskiego słowa w języku obcym, co przysparza pewnych problemów prowadzącym zajęcia. Zawsze tłumaczyłem, że możemy do problemu podejść tak oto, że jeśli weźmiemy pod uwagę ważność (obfitość) posiłku, to oczywiście dinner będzie obiadem, ale jeżeli jako kryterium przyjmiemy porę jego spożywania, to oczywiście będzie kolacja, zaś odpowiednikiem naszego obiadu będzie lunch. Takie wytłumaczenie wielu zadowalało, choć ci, którzy się spodziewali prostego równania typu polskie słowo=angielskie słowo, bywali nieco rozczarowani.
Tymczasem moje tłumaczenie też było pewnym uproszczeniem, wynikającym z niechęci do robienia całego długiego wykładu na temat kulturowych różnic klasowych i regionalnych.
Kiedy Jack Ford, głowny bohater brytyjskiego serialu z lat 70. ubiegłego stulecia When the Boat Comes In (nigdy w Polsce nie emitowany) spotyka starego znajomego, któremu się zaczęło lepiej powodzić, a ten go zaprasza na „lunch”, robi ironiczną uwagę „Lunch! Well, we used to call it dinner” (Lunch! No, my na to zawsze mówiliśmy obiad). Akcja serialu jest umieszczona w miasteczku w pobliżu Newcastle-upon-Tyne, więc można byłoby pomyśleć, że tak mówią ludzie posługujący się gwarą geordie. Jednakże walijski satyryk śpiewa zwracając się do londyńczyków: „my mamy dinner, wy macie lunch”, zaś bohaterka powieści Andrei Levy, Every Light in the House Burnin’, Angela, sama pochodząca z imigranckiej rodziny, ale urodzona i wychowana w Londynie, poprzez edukację – grammar school i college stopniowo traci swój „cockney twang [nosowe brzmienie charakterystyczne dla cockney, czyli starej gwary londyńskiej]; of eating lunch instead of dinner and supper instead of tea”. Cockneye, czyli coś takiego jak warszawiacy mówiący przedwojenną gwarą znaną z piosenek Kapeli Czerniakowskiej, to „kultura” wymierająca. Niemniej pokazują oni, że nawet w samym centrum wszystkiego co „posh”, w samym Londynie, można znaleźć ludzi, którzy w okolicach południa jadają jeszcze obiad (dinner) i podwieczorek (tea), podczas gdy dosłownie obok nich pędzą ludzie, którzy o tych samych porach jadają lunch i supper, zaś dinner zjedzą na kolację.
Otóż tradycyjnie praktycznie w całej Europie jadano trzy główne posiłki, z których środkowy był najobfitszy. Anglia nie różniła się pod tym względem od Niemiec, Hiszpanii, czy Polski. Rano był breakfast (break fast – przełamanie całonocnego „postu”), w południe dinner, a wieczorem supper (kolacja/wieczerza – stąd Ostatnia Wieczerza to jednak the Last Supper a nie the Last Dinner). W całym tym systemie namąciła nieco arystokracja, która nota bene nie jada lunchu tylko luncheon, i organizacja pracy biurowej. Klasa średnia bowiem tkwiąc na stanowisku pracy do późnych godzin popołudniowych, nie mogła sobie pozwolić na obiad o „normalnej porze” (co to jest norma?), więc główny posiłek przesunęła na wieczór. Warunki pracy, które też można zaliczyć do szeroko pojętej kultury, wymusiły zmianę w kulturze spożywania posiłków.
Na samym początku obecnego stulecia odwiedziłem mojego dobrego znajomego w jego firmie. Nie zastałem go jednak w biurze, bo, jak poinformowała mnie jego sekretarka „prezes będzie za jakieś pół godzinki, bo poszedł na lunch”. Czym prędzej zatkałem sobie ręką usta, ponieważ moim pierwszym odruchem było spontaniczne parsknięcie śmiechem, co byłoby grubym nietaktem wobec skądinąd bardzo sympatycznej dziewczyny. Wiem, że w świecie biznesu przyjęło się załatwiać sprawy przy tzw. business-lunchu, co jest cechą pewnej specyficznej subkultury współczesnych ludzi interesu. Mój znajomy jednak wcale nie poszedł załatwiać żadnej sprawy z żadnym kontrahentem, tylko po prostu wstąpił do pobliskiej restauracji na talerz pysznych polskich pierogów, czyli zwyczajnie poszedł na obiad.
Mówimy o wzajemnych oddziaływaniach kultur, o wpływach jednych na drugie. Z grubsza znowu wszyscy wiemy o co chodzi, ale kiedy spróbujemy nieco zagłębić się w temat, okaże się, że wcale nie wiadomo, co oddziałuje na co? Czy wolno nam powiedzieć, że po prostu kultura brytyjska oddziałuje na polską, bo coraz więcej ludzi na obiad mówi lunch? W takim razie co z milionami ludzi na angielskiej prowincji z klas niższych, którzy nadal w okolicach południa jedzą dinner? I co z milionami Polaków, którzy nadal wczesnym popołudniem jedzą obiad? Jeśli mówimy o oddziaływaniu kultur na siebie nawzajem, musimy je rozbić na szereg mniejszych podkultur (żeby już nie używać słowa „subkultura”), które oddziałują na inne podkultury.
Kiedy słyszę/czytam, a nawet kiedy sam używam słowa „kultura”, przychodzi mi na myśl matematyczny termin „liczba zespolona”. W Wikipedii znajdziemy następującą jej definicję:
Liczby zespolone – liczby będące elementami rozszerzenia ciała liczb rzeczywistych o jednostkę urojoną , tj. pierwiastek wielomianu (innymi słowy, jednostka urojona spełnia równanie ). Każda liczba zespolona może być zapisana w postaci , gdzie są pewnymi liczbami rzeczywistymi, nazywanymi odpowiednio częścią rzeczywistą oraz częścią urojoną liczby .
Niby wszystko jasne, ale co to właściwie jest jednostka urojona? Na nią też jest definicja, ale jako matematycznemu ignorantowi trudno sobie wyobrazić liczbę o potędze minusowej, które stanowi element jednostki urojonej, a wraz z nią wchodzi w skład liczby zespolonej.
Okazuje się, że te trudne do pojęcia liczby mają praktyczne zastosowanie w fizyce, że można się nauczyć wykonywania na nich działań, a przy tym nadal nie do końca rozumieć ich natury. Myślę, że z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w przypadku kultury. Oczywiście sam nadal będę się tym terminem posługiwał, może nawet w kontekście konfliktu albo fuzji kultur, ale trzeba sobie jasno zdać sprawę z faktu, że jest to termin nie do końca precyzyjny, a jeżeli jednak precyzyjny, to na zasadzie liczby zespolonej, którą trudno pojąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz