Syn mojego kolegi skończył historię na Oxfordzie. Na moje pytanie, co teraz robi, kolega odpowiedział (w zeszłym roku), że syn jego pracuje dla bardzo dobrze znanej londyńskiej kancelarii prawnej w Londynie i studiuje prawo na Uniwersytecie Londyńskim.
Swego czasu tłumaczyłem pewnemu młodszemu koledze na czym polega system studiowania w angielskich ancient universities, gdzie nie ma czegoś takiego, jak „kierunek studiów”, tylko się po prostu tak składa, że ludziom najlepiej jest „czytać” (read to po angielsku również synonim czasownika study – studiować) coś co ich interesuje, a ponieważ nie ma narzuconego planu z szeregiem obowiązkowych przedmiotów do zaliczenia, specjalizują się w jakiejś wąskiej dziedzinie. Nie jest to jednak sformalizowane, i teoretycznie można studiować rzeczy bardzo od siebie odległe. Młody kolega spytał wtedy, „no więc oni właściwie są specjalistami od czego?”
W Polsce przyjęliśmy bowiem model wyższej uczelni jako szkoły zawodowej. Uniwersytet ma wykształcić fachowca w konkretnej dziedzinie. Ponieważ prawdopodobnie wychodzi się z założenia, że młodzież jest głupia, uważa się więc, że należy jej z góry narzucić siatkę obowiązkowych przedmiotów do zaliczenia.
Tymczasem syn mojego kolegi przez trzy lata nie studiował nawet całej historii, ale historię powojenną, ze szczególnym ukierunkowaniem na Europę Wschodnią, w związku z czym zapisał się na kurs rosyjskiego, żeby móc studiować rosyjskie źródła. Przez całe studia pisał eseje, a w końcu musiał przedstawić dwie dłuższe prace (tzn. jedną dłuższą, a drugą krótszą), w których wykazał się znajomością warsztatu badawczego, a przy tym konkretną wiedzą na temat, na który pisał.
I nagle to prawo w Londynie. Kancelaria adwokacka zatrudniła go bez najmniejszego problemu, ponieważ pokazał dyplom bakałarza z Oxfordu, a że o prawie miał wówczas nikłe pojęcie – bo i niby skąd, skoro studiował historię? – okazało się niewielkim problemem. Skoro facet skończył cokolwiek na Oxfordzie, to znaczy, że sobie ze wszystkim poradzi i się wszystkiego nauczy. Dlatego szefostwo posłało go na Uniwersytet Londyński, żeby się tego prawa nauczył.
Pewna znajoma z kolei, która często jeździ na konferencje poświęcone światowej ekonomii, nie ma kompleksów wobec kolegów po fachu z uniwersytetów europejskich czy amerykańskich, ale kiedy do głosu dochodzą ludzie po Oxfordzie lub Cambridge, odczuwa dużą różnicę klasy. Mimo, że ludzie ci nie przechodzili co pół roku całej serii stresujących egzaminów, pozostają w awangardzie swojej dziedziny. Mimo, że nikt im nie narzucił „kierunku studiów”, tematy ekonomiczne zgłębili w takim stopniu, że trudno znaleźć gdzie indziej kogoś, kto byłby od nich lepszy.
A przy tym studenci Oxfordu czy Cambridge to nie zastraszone dzieciaki, co pół roku drżące o swoje miejsce na uczelni, ani nie kujony nie wychodzące z biblioteki, tylko ludzie o wszechstronnych zainteresowaniach (sport, teatr) i nie stroniący od rozrywki.
Oczywiście Oxford czy Cambridge to uczelnie, które mogą sobie pozwolić na system, w którym tutor (prywatny opiekun studiów) spotyka się co dwa tygodnie ze swoim podopiecznym (a nie ma ich dużo) i omawia jego esej, który ten ostatni musi nie tylko napisać i dostarczyć, ale go jeszcze „obronić” w dyskusji. W dodatku system ten trudno nazwać do końca układem „mistrz-uczeń”. Student traktowany jest jak poważny człowiek i równy partner w rozmowie. Autorytet „mistrzów” bierze się z liczby i jakości opublikowanych prac z danej dziedziny. I takie rzeczy w jakiś niewiadomy sposób „się wie” bez konieczności formalnego udowadniania swojej wartości w postaci habilitacji. „Mistrzowie” z „uczniami” mogą się spotykać na stopie towarzyskiej, zaś studenci szczególnie uzdolnieni są dopuszczani do bliskiej współpracy naukowej z „mistrzem”.
W polskim systemie jest to właściwie niemożliwe z kilku prostych względów. Studentów każda uczelnia chce mieć jak najwięcej, a więc wykładowcy mają do czynienia z grupami o liczebności zbliżonej do klas szkolnych. W ten sposób, jeżeli ktoś chce aż do egzaminu pozostać prawie nie zauważonym, to istnieje duża szansa, że mu się to uda. Studenci są „przerabiani” i „przepuszczani”. Nielicznych wykładowcy zapamiętują na dłużej.
Na papierze, zwłaszcza po przystąpieniu do systemu bolońskiego, wszystko wygląda wspaniale, bo teoretyczne założenia też są piękne. Oto wykształcimy fachowców w danej dziedzinie przy pomocy półrocznych i rocznych kursów wstępnych z wielu przedmiotów. Rzeczywistość jest taka, że pierwsze dni w pracy stanowią bardzo bolesne doświadczenie dla młodego absolwenta, ponieważ często okazuje się, że nawet najlepszy student, faktycznie o swojej pracy wie niewiele.
Swego czasu podsłuchałem rozmowę grupy młodych mężczyzn, z których jeden okazał się właścicielem jakiejś firmy. Tłumaczył swoim kolegom, że przy przyjmowaniu do pracy, nie kieruje się dyplomem kandydata, ale tym czy ten kandydat „ma dobrze poukładane w głowie”. Jeżeli w rozmowie wychodzi, że tak, to „ja go już wszystkiego nauczę” zadeklarował. Coś bardzo podobnego powiedział mi pewien znajomy, który werbował kierowników budów dla swojej firmy, żeby ich od razu skierować na rynek niemiecki. Nieco rozczarowany poziomem wiedzy studentów politechniki, w końcu jednak wybrał kilku, również wychodząc z założenia, że na temat samych budów prowadzonych przez jego firmę, to on ich „wszystkiego nauczy”, a na dodatek opłacił im kurs języka niemieckiego.
Dylemat polega bowiem na tym, czy kłaść nacisk na pamięciowe opanowywanie tysięcy danych z danej dziedziny (co niestety jest podatne na utratę w procesie zapominania), czy kształcić ludzi w umiejętności przeprowadzania badań, gromadzenia wiedzy, jej twórczego przekształcania i w końcu klarownego przedstawienia wyników w postaci dobrze napisanego tekstu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz