The Persuit of Happyness (W pogoni za szczęściem, 2006), to film, którego tytuł nawiązuje oczywiście do fragmentu Deklaracji Niepodległości, dokumentu zredagowanego przez polityka, który był też artystą, jak powie bohater filmu. „Y” w angielskim słowie oznaczającym szczęście to oczywiście błąd popełniony przez autorów graffiti na chińskim przedszkolu, do którego chodzi syn bohatera, Chrisa Gardnera. Jest to postać autentyczna, obecnie multimilioner.
Oczywiście można skwitować całą opowieść jednym zdaniem: to typowa amerykańska produkcja promująca ciężką pracę i wytrwałość. Byłoby tak, gdybyśmy przez praktycznie cały film nie oglądali najgorszych rzeczy, jakie mogą się przytrafić człowiekowi z powodu braku pieniędzy. Przy okazji możemy zaobserwować życie tych, którym się nie powiodło we wspaniałej Ameryce. Perypetii Gardnera i jego synka z pewnością nikomu byśmy nie życzyli. Sukces przychodzi na sam koniec i jest on w pełni zasłużony.
Bohater bowiem zamarzył sobie, że zostanie maklerem finansowym. Cudem dostaje się na staż, za który nie otrzymuje się żadnego wynagrodzenia, a dodatku wiadomo, że pracę dostanie tylko jeden kandydat. Na koniec stażu jest egzamin pisemny, ale decyduje liczba pozyskanych klientów i oczywiście ich pieniędzy.
I tutaj dochodzę do sedna sprawy, bo wzruszająca historia życia człowieka szlachetnego, dobrego ojca, pracowitego i ambitnego, to oczywiście piękna nauka dla młodych pokoleń, ale to, na co ja bym chciał młodym ludziom zwrócić uwagę, jest czysto techniczny aspekt sukcesu Chrisa.
Otóż naszedłszy, niby to przypadkiem, prezesa funduszu emerytalnego, zabrał się z nim (przy okazji wziął też swojego synka) na mecz futbolu amerykańskiego, ponieważ prezes ów zaprosił go do loży dla VIPów. Już tam dowiedział się, że nic nie będzie z wymarzonej transakcji, ale za to wymienił się wizytówkami ze sporą grupą biznesmenów z wysokiej półki. To dzięki umowom z nimi zarabia najwięcej i dostaje wymarzoną pracę.
Rzeczywistość nieco odbiegała od opowieści filmowej, ale zasadnicza rzecz się nie zmienia. Znajomości to rzecz niezwykle ważna. Nie chodzi oczywiście o to, żeby były to znajomości w takim sensie, jakie je znamy z Polski, czyli, że szwagier wsadza szwagra na stanowisko, choć ten nie ma pojęcia o wymaganej na nim pracy. Brak kompetencji w twardym kapitalizmie mści się bardzo szybko, więc nie mówimy o nieudacznikach z wpływową rodziną lub kolesiami (choć pewnie i w Ameryce takie zjawiska występują, nie ma co się łudzić).
Zakładamy więc, że jest trzydziestu kandydatów o równie wysokich kompetencjach. Kogo przyjmie szef firmy? Oczywiście kogoś, kogo albo sam już zna, albo kogo polecił mu ktoś, komu on ufa. Biadolenie nad tą sytuacją nie ma najmniejszego sensu, bo tak to po prostu działa. Proponuję zresztą każdemu wczuć się w rolę szefa firmy, który musi wybrać spośród kilku kandydatów, spośród których kilku zna, a kilku nie. Trudno zaufać komuś nieznajomemu nawet z dobrym dyplomem.
Networking to zjawisko znane i szanowane w krajach anglosaskich. Ważną rolę odgrywają tutaj „old school ties”, czyli więzi nawiązane jeszcze w szkole lub na uczelni. Oczywiście możemy się oburzać, krzyczeć i tupać nogami, że „kolesie rządzą”, ale to jest po prostu normalny mechanizm. Każda instytucja, czy to prywatna czy państwowa, opiera się na pracy zespołów. Owszem, są zespoły stworzone „sztucznie” przy pomocy rekrutacji ludzi z ulicy, których tak czy inaczej trzeba stworzyć zespół. Nie wolno się jednak dziwić, że człowiek obejmujący wyższe stanowisko ciągnie za sobą zespół swoich starych i zaufanych współpracowników.
Rzecz sprowadza się więc nie do tego, że ludzie dzięki znajomościom robią kariery, ale czy ten, który taką karierę robi, jest kompetentny. Jeśli jest, to wszystko jest w porządku. Z doświadczenia znamy oczywiście szereg przypadków klik niekompetentnych, ale za to trzymających się „w kupie” miernot. To jest oczywiście jedna z przyczyn nieustannych problemów naszego kraju.
Tak czy inaczej, znajomości to ogromny kapitał. Musimy jednak pamiętać, że żyjemy w nieco innej kulturze, niż amerykańska. Wiele rzeczy, które doradza się młodym kandydatom na ludzi sukcesu, w Polsce mogłoby być przyjęte co najmniej z podejrzliwością. Kto z nas nie był choć raz w życiu nagabywany przez przyjaciela lub dobrego znajomego o kupno polisy lub jakiegoś towaru z firm prowadzących marketing bezpośredni? Zazwyczaj reagujemy irytacją, a w skrajnych przypadkach zerwaniem znajomości. W Polsce znajomość musi być przede wszystkim bezinteresowna i każdy najdrobniejszy sygnał interesowności odbierany jest jako próba jeśli nie oszustwa, to przynajmniej wykorzystania nas do czegoś, na co nie mamy ochoty. Nikt z nas nie jest przygotowany na próby robienia interesów przez naszych znajomych. Jako adresaci takich zabiegów zupełnie nie, zaś jako początkujący biznesmeni też bywamy tragicznie toporni. Biznes z ludźmi wymaga bowiem niezwykłej delikatności i wyczucia sytuacji.
Jeżeli jednak chcemy cokolwiek osiągnąć, dobrze jest, jeżeli mamy szeroki krąg znajomych, którzy nas lubią i szanują. Bez tego możemy sobie radzić tylko wtedy, kiedy mamy towar najbardziej pożądany i to w bardzo przystępnej cenie. Nikt jednak nie działa w próżni i dlatego bez znajomości nie możemy liczyć na oszałamiający sukces.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz