Przypomniała mi się pewna scena z dzieciństwa, która
wydarzyła się podczas jednych z moich wakacji u dziadków we wsi, skąd
pochodziła moja Mama. Mój wujek (najmłodszy brat Mamy), który był tylko 9 lat
ode mnie starszy (niestety zmarł na zawał w wieku 35 lat), kiedy miałem jakieś
7-8 lat wziął mnie do swojego kolegi, który mieszkał po sąsiedzku. Siedzimy
sobie na ławce przed domem, ja oczywiście dumny, że jestem tam jak równy z
równym z „dorosłymi” chłopakami, owe chłopaki gadają o jakichś interesujących ich
sprawach (najczęściej były to komentarze dotyczące miejscowych dziewczyn, albo
wspomnienia ze młodzieżowych libacji alkoholowych), aż podchodzi do nas
staruszka. Nie pamiętam już, czy była to babcia Janusza, kolegi wujka, czy
babka cioteczna. W każdym razie była to jakaś jego krewna.
Szczuplutka kobiecina w typowej chustce na głowie zagaiła
bardzo uprzejmą rozmowę. Tak, na marginesie, moje częste wizyty na wsi
pozwalają mi nie myśleć o jej mieszkańcach stereotypowo – choć niewątpliwie
spotkać tam można mnóstwo tzw. „typowych wiejskich bab”, bardzo pyskatych a
przy tym o nienajszerszych horyzontach, miałem szczęście spotkać naprawdę
wspaniałych ludzi. Owa starsza pani, mimo że mówiła dialektem typowym dla tego
regionu kielecczyzny, słowa wypowiadała tak delikatnie i elegancko
(przepraszam, ale nie przychodzi mi do głowy lepsze słowo), że owa wiejska
gwara brzmiała jak najpiękniejsza polszczyzna, której nie powstydziłby się
przedwojenny profesor. Nie o naszym języku ojczystym chcę tu jednak wspomnieć,
ale o języku zaborców. Otóż starsza pani zaczęła nam w pewnym momencie
opowiadać o czasach sprzed I wojny światowej, kiedy to chodziła do szkoły,
gdzie uczono ją rosyjskich wierszyków i piosenek. Nie czekając na zachętę z
naszej strony, zaczęła śpiewać jakąś piosenkę po rosyjsku, której niestety nie
pamiętam. Następnie wyrecytowała jakiś wiersz w tymże języku. Po czym
uśmiechnęła się do nas bardzo miło, podsumowała swój monolog czymś w rodzaju
„tak to właśnie było” i poszła w kierunku domu. Starsi chłopcy, którzy
faktycznie byli dość typowymi wiejskimi łobuziakami, skorymi do złośliwości,
również, a może zwłaszcza wobec ludzi starszych, nie śmiali się ze zdziwaczałej
staruszki. Pamiętam natomiast, że mój wujek wyraził szczery podziw dla jej
pamięci. Po tylu latach pamiętała całkiem długie fragmenty tekstów w obcym
języku! Chłopcy, jak i ja później, uczyli się przecież rosyjskiego w szkole –
był to wszak język obowiązkowy w czasach komuny, ale chyba nie potrafili się
nawet przedstawić w tym języku.
Wielu moich znajomych już później, po upadku komuny,
twierdziło, że rosyjskiego się nie uczyło, bo nie go nie lubiło. Na spotkaniu
poświęconym „Uczcie” Platona, coś takiego powiedział nawet wielki polski
historyk filozofii, profesor Tadeusz Gadacz. No cóż, pewnie i tak bywało, choć
gdybym miał możliwość weryfikacji swoich podejrzeń, co najmniej 50% tych,
którzy twierdzą, że nie opanowali rosyjskiego, ponieważ był to język
znienawidzonych wrogów, racjonalizuje własne nieuctwo. Wydaje mi się, że jeżeli
nawet pałamy szczerą abominacją wobec wrogów, powinniśmy się kierować raczej
zasadą, że „język przyjaciół trzeba znać bardzo dobrze, a język wrogów jeszcze
lepiej”. To już jednak jest inny temat.
O staruszce z Lasocina przypomniałem sobie później w 1997
roku, kiedy to wracaliśmy z żoną i synem z wakacji na Słowacji. Nie mieliśmy
wtedy jeszcze samochodu, więc do Zakopanego dojechaliśmy pociągiem, potem na
Łysą Polanę autobusem, a stamtąd odebrał nas samochodem kolega, który dojechał
do celu wcześniej. Powrót ze Starej Leśnej, gdzie kwaterowaliśmy, wymyśliłem
jednak nieco okrężny, ponieważ zależało mi, żeby się przejechać słowackimi i
czeskimi kolejami, a przy okazji podziwiać widoki z okien pociągu. Ponieważ mam
rodzinę w Cieszynie, zaplanowałem przejazd pociągiem z Popradu do Czeskiego
Cieszyna, a stamtąd już piechotą przejście przez granicę do mieszkania
wujostwa.
W przedziale pociągu z Popradu do Čadcy, gdzie mieliśmy
przesiadkę na pociąg już do samego Cieszyna, oprócz dwóch nastolatków, siedział
siwy chudziutki starszy pan, który słysząc język polski, zagadał do nas.
Ponieważ słowacki jest językiem polskiemu dość bliskim (a śmiem twierdzić, że w
równym stopniu językom ruskim, jeśli chodzi o słownictwo, choć z zupełnie innym
akcentem), zaś już po tygodniu robienia zakupów, czy rozmów z właścicielką
kwatery, byliśmy doń przyzwyczajeni, nie mieliśmy problemu z porozumieniem ze
starym Słowakiem. Bardzo go interesowała sytuacja polityczna w Polsce.
Pamiętam, że nie mógł się nadziwić, że Polacy wybrali komunistę (Aleksandra
Kwaśniewskiego) na prezydenta. Był to, o ile dobrze pamiętam, koniec lipca lub
początek sierpnia, więc była to pora żniw. Nie wiem, już w jakim kontekście
padło to słowo, ale starszy pan tym razem nie zrozumiał po polsku. Kiedy mu
zacząłem opisywać zbiór zboża na polu, z radością wykrzyknął „A, žatva!”, po
czym wyraził entuzjastyczny podziw dla podobieństw słowiańskich języków.
Starszy pan, w kontekście tłumaczenia nam historii Słowacji,
oczywiście sięgnął do czasów austro-węgierskich, co w kontekście tego kraju,
znaczyło po prostu węgierskich. W pewnym momencie zaczął wspominać swoje
dzieciństwo i szkołę, w której uczono go wierszyków po węgiersku, po czym przeszedł
do demonstracji tego, co z owej szkoły wyniósł, deklamując dziecięcy wierszyk
po węgiersku! Kiedy go spytałem, o czym on był, miły staruszek odpowiedział, że
nie ma zielonego pojęcia, bo choć owszem, kiedyś rozumiał treść tej rymowanki,
obecnie nie pamięta znaczenia ani jednego z tych węgierskich słów. Po czym się
zmitygował i, o ile dobrze pamiętam, jedno czy dwa sobie przypomniał. Brzmienie
wierszyka było jednak zapisane w jego mózgu niczym na płycie CD.
Pamięć ludzka jest zjawiskiem złożonym i chyba nadal nie do
końca wyjaśnionym. Podobno „pamiętamy” wszystko, cokolwiek przydarzyło się w
naszym życiu, tzn. mamy to gdzieś w mózgu zapisane. Problem polega na
odnalezieniu właściwego „folderu” i „pliku”, bo niestety mamy w tych naszych
mózgach straszny bałagan. Może tak właśnie jest – trudno mi się wypowiadać na
ten temat nie posiadając dostatecznej wiedzy. Jeżeli tak, to jakimże „ważnym”
dla mózgów tych starszych ludzi, których wspomniałem, musiały być te teksty w
obcych dla nich językach, które nauczyciele kazali im przyswoić. Piszę „ważne”
w cudzysłowie z braku lepszego słowa, bo przecież obiektywnie te rymowanki nie
mogły być na tyle istotne, żeby je przechowywać w pamięci przez dziesiątki lat
do późnej starości i „odnajdywać” je w jej pokładach bez najmniejszego trudu.
Czym kieruje się nasz umysł selekcjonując dane, które zapamiętuje, a odrzucając
te, które z obiektywnego punktu widzenia wydają się bardzo ważne? Gdybyśmy
potrafili odpowiedzieć na te pytania, stworzylibyśmy idealny system oświaty
kształcący geniuszy. Na razie jednak niewiele wskazuje na to, że nam się to
uda.
Kiedy tylko zaczynam myśleć o mechanizmach pamięci zawsze
przychodzi mi do głowy starsza pani z Lasocina i starszy pan ze słowackiego
pociągu. Zawsze będę ciepło wspominał tych uroczych staruszków recytujących
wiersze w obcych językach, jakie narzucił im zaborca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz