Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, jak już nieraz chyba
wspominałem, wszystkich nas wychowywano w ponurym cieniu II wojny światowej,
okrutnych Niemców i obozów koncentracyjnych. Od pierwszej klasy szkoły
podstawowej po maturę, mówiono nam o potwornościach wojny i niemieckiej
okupacji. Jako dziecko prawdopodobnie próbowałem sobie to wszystko
zracjonalizować, a ponieważ telewizja na okrągło emitowała Czterech pancernych
i psa oraz Stawkę większą niż życie, te okropieństwa niemieckich nazistów (o
zbrodniach Sowietów nikt w szkole nie mówił, a tym bardziej w telewizji), były
jakieś łatwiejsze do zniesienia, bo przecież wiadomo, że w końcu łajdacy
zostali pokonani przez wesołych i szlachetnych chłopców z czołgu o nazwie „Rudy
102” oraz
przez naszego oficera wywiadu, który zawsze okrutnych, ale przy tym dość tępych
Niemców, wywiódł w pole.
Zachodnie komiksy z Supermanem czy Batmanem docierały do
niektórych z nas bardzo rzadko, ale czasami ktoś przyniósł taką kolorową
książeczkę z cudownymi obrazkami i „dymkami” w języku, którym wówczas nikt z
nas nie mówił. Byliśmy jednak pełni podziwu dla po prostu nieograniczonych mocy
amerykańskich superbohaterów. Po takiej bardzo ograniczonej dawce świata
zachodniej magii, nasza wyobraźnia pracowała bardzo intensywnie. Jedną z moich
fantazji z dzieciństwa, to postać jakiegoś superbohatera, którego nie imają się
kule i który posiada „kosmiczne” moce, w niemieckim obozie koncentracyjnym.
Niemieccy oprawcy do niego strzelają, a on nic, tylko idzie na nich i po kolei
rozwala ciosami pięści, po czym wyzwala cały obóz. Dziecięca wyobraźnia nie
jest bowiem aż tak niewinna, jakby ją chcieli widzieć autorzy podręczników
pedagogiki. Nie wiem, jak dziewczynki, ale my, czyli ówcześni mali chłopcy,
kiedy rozmawialiśmy na temat wojen, wcale nie chcieliśmy pokojowych rozwiązań,
ani pojednania z Niemcami, tylko po prostu odpłacić im pięknym za nadobne,
najlepiej z okrucieństwem równym ich zbrodniom. W końcu to my byliśmy i tak ci
dobrzy, a im się należało, więc najchętniej byśmy ich wszystkich wycięli w
pień, a przed śmiercią jeszcze trochę pomęczyli. Może w tym momencie zasieję
ziarno niepokoju wśród moich znajomych co do zdrowia psychicznego mojego i
moich kolegów, ale obawiam się, że nie byliśmy wcale jakąś wyjątkową grupą
młodych psychopatów, a stanowiliśmy raczej normę.
W rzeczywistości raczej mało kto ma możliwość dokonania
krwawej zemsty na łajdakach i okrutnikach, ale niektórzy mają nieco szczęścia i
mogą te marzenia zrealizować w postaci artystycznej. Od dawna odnoszę wrażenie,
że Quentin Tarantino to jest właśnie taki chłopak z mojego pokolenia (2 lata
starszy), który cały czas realizuje swoje chłopięce marzenie o zemście na
draniach, opowiadając o niej swoje filmowe historie. Żadne tam hipisowskie
pierdoły o robieniu miłości, a nie wojny, tylko krwawa jatka, w której podłość
zostaje okrutnie ukarana tak, żebyśmy my, jako widzowie, nie mieli żadnej
wątpliwości, że dobro zwyciężyło, a zło leży w zakrwawionych kawałkach. Uff,
jak fajnie, kurde! No co? Nigdy nie mieliście takich marzeń?
Specjalny oddział złożony z samych Żydów, którzy rozwalają
niemieckie szuje, wycinając im wprzódy piętno w postaci swastyki na czole,
nigdy nie istniał, ale czy nie byłoby fajnie, gdyby jednak istniał? Wczoraj
natomiast obejrzałem obraz, w którym Tarantino rozprawił się z rasistowskim
Południem już na trzy lata przed wybuchem wojny secesyjnej. Django to przecież
nic innego, jak uosobienie czarnego inteligentnego twardziela, który nie
zostawia kamienia na kamieniu z majątku będącego z kolei archetypem
patologicznej południowej plantacji z niewolnikami. Ciemne okularki a la John
Lennon, jakie nosi tytułowy bohater, z pewnością są okiem puszczonym do widza,
co Tarantino robi nieustannie w swoich filmach, jakby chciał wykrzyczeć „no
jaja sobie, ludziska, robię i tyle!” Gdyby kogoś jednak przekonały dialogi,
które też niemal zawsze brzmią u niego po szekspirowsku, a czasami wręcz po
sokratejsku, to już użycie dynamitu, który w rzeczywistości został wynaleziony dopiero
po wojnie secesyjnej (Alfred Nobel opatentował go w 1867 r.), to już czysta
kpina z gatunku, z widza i z siebie samego, czyli to, za co kochamy szalonego
reżysera.
Kto nie oglądał – polecam. Gra aktorska wyśmienita. Praca
kamery również. Doskonała wiadomość dla uczących się języka angielskiego – w przeciwieństwie
do klasycznych westernów, w Django
wszyscy mówią pięknie i wyraźnie (mimo, że niektórzy gwarą). Kto nie lubi
klimatów Tarantino, pewnie i tego filmu nie polubi, ale jego fani nie powinni
być rozczarowani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz