Korupcja i nepotyzm to zjawiska, które towarzyszą życiu
politycznemu wszelkich cywilizacji od niepamiętnych czasów. Był więc w historii
całkiem długie okresy, kiedy rzeczą naturalną było obsadzanie najwyższych
stanowisk w państwie swoimi krewnymi, a jeżeli ktoś z warstw nieco niższych
chciał się wybić, musiał szukać możnego protektora i nikt nie widział w tym
niczego nagannego!
Były też czasy, że władze państwowe sprzedawały urzędy za
określoną sumę pieniędzy, w tym stopnie oficerskie w armii i też nikt nie
widział w tym objawów jakiejś patologii. Specjalne jednostki rządowe nie miały
też żadnych zahamowań w handlowaniu tytułami arystokratycznymi, choć w tym
wypadku, z dzisiejszego punktu widzenia, szkodliwość społeczna była
najmniejsza. Przeciętnego obywatela niewiele pewnie obchodziło, że jakiś bogacz
z jakąś okrągłą sumkę będzie kazał do siebie mówić panie hrabio, czy baronie.
Stany Zjednoczone to kraj, w którym z samej tylko tej racji,
że prawie wszystko jest tam prywatne, istnieje duża tolerancja wobec
półoficjalnego działania układów towarzysko-biznesowych w polityce. W XIX wieku
kraj ten generalnie opierał się na korupcji i kumoterstwie. Dopiero pod koniec
tegoż stulecia pewni dziennikarze (zwani pogardliwie „muckrakers”, czyli
„grzebiący w gnoju”, co później stało się powodem do dumy) zaczęli piętnować
wszechogarniające macki prywatnych zakulisowych powiązań. Nie na wiele się to
zdaje, ponieważ skłonność do korupcji zawsze była tam ogromna, co pokazuje
chociażby przykład Chicago w czasach Ala Capone’a. Układy kolesiowskie oparte o
wspólne nie do końca legalne interesy od czasu do czasu są odkrywane i
piętnowane. Nie sądzę jednak, żeby ktoś miał za złe jakiemuś senatorowi
zatrudnienie we własnym biurze własnego syna, czy bratanka. Swoje biuro i
swoich współpracowników każda ważna osoba dobiera sobie wg własnego uznania i
nikomu nic do tego.
W Polsce korupcja jest tak ogromna, że nie tylko powoduje
łamanie prawa (czyli wykraczanie poza przepisy ustalone przez ustawy), ale
wydaje się, że same ustawy są opracowywane i pisane przez pewnych ludzi, którzy
z góry przewidują, że na ich korupcjogennym charakterze skorzystają. Obserwując
przedawnienie po roku (słownie: jednym roku) przestępstw związanych z
ustawianiem przetargów na polskie drogi, trudno nie dojść do wniosku, że taki
właśnie okres przedawnienia został przez jakieś lobby z góry zaplanowany, bo co
to jest w Polsce przeciągnąć procedury sądowe przez okres wykraczający ponad
rok?!
Tymczasem nie od dziś wiadomo, że oskarżenia o nepotyzm czy
korupcję ze strony polityków a dotyczące innych polityków, działają na zasadzie
dostrzegania drzazgi w oku brata swego, tylko po to, żeby odwrócić uwagę
społeczeństwa od belki we własnym.
Dlatego nie ufam polskim politykom, kiedy zarzucają swoim
kolegom kolesiostwo czy nepotyzm, ponieważ zawsze mam nieodparte wrażenie, że
to tylko kozioł ofiarny, którego akurat trzeba rzucić na żer wygłodniałej
opinii publicznej, a samemu w tym czasie prowadzić swoją, nie do końca
transparentną działalność.
Kiedy Donald Tusk wyrzucał z Platformy Obywatelskiej panią
profesor Zytę Gilowską, nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. O ile dobrze
pamiętam, oficjalnym pretekstem próby zniszczenia kariery politycznej jednej z,
jak się zdawało, fachowych podpór tej partii, było zatrudnienie przez nią
dziewczyny swojego syna w swoim biurze poselskim. A co niby w tym złego, że we
własnym biurze polityk chce mieć zaufane osoby, a taką osobą może być albo ktoś
z rodziny, albo dobry znajomy? Jest to zupełnie inna sytuacja, kiedy to np.
wójt obsadzi urząd gminny swoją rodziną, czy naczelnik urzędu skarbowego
powsadza swoich nepotów na rozmaite stanowiska w tym urzędzie. Urzędy państwowe
bowiem wymagają zatrudnienia ludzi najbardziej kompetentnych i sposób
rekrutacji pracowników, na których pensje zbieramy się niejako wszyscy, nie
powinien wzbudzać żadnych wątpliwości, co do fachowości owych zatrudnionych.
Opanowanie państwowego urzędu przez rodzinę jego naczelnika nie służy zaufaniu
wobec państwa, ponieważ my, obywatele, zawsze będziemy podejrzewać jakieś
prywatne interesy, jakim służą tacy urzędnicy, które niekoniecznie pokrywają
się z naszymi.
Niemniej tam, gdzie funkcjonariusz publiczny dostaje pełną
swobodę w rozporządzeniu własnym budżetem na własne biuro, taki funkcjonariusz
powinien mieć prawo zatrudniać osoby, którym ufa i z którymi dobrze się czuje.
Rzecz bowiem w tym, że o ile nawet „panienka z okienka” z urzędu gminnego
powinna być odpowiedzialna odpowiedzialna nie tylko przed swoim bezpośrednim
szefem, ale też całym systemem, w tym przed nami, jako petentami urzędu i
obywatelami, to np. asystent posła odpowiada tylko przed nim.
Z profesor Gilowską wcale nie chodziło oczywiście o żadne
tam święte oburzenie Donalda Tuska na „straszliwy nepotyzm”, ale m.in. o pewną
pokazówkę, jak to mało Donald Tusk ma tolerancji wobec wszelkich objawów
kumoterstwa. Oczywiście niewykluczone, że pani profesor stanowiła również
jakieś zagrożenie dla szefa w ramach samej partii, więc takiej osoby należało
się pozbyć. Jak wszyscy pamiętamy, pani profesor Zyta Gilowska nie zapadła się
w polityczny niebyt, ponieważ przygarnął ją prezes Jarosław Kaczyński i nawet
uczynił ministrem (zdecydowanie nie ministrą!) w rządzie PiS.
Janusz Palikom wyrzucając ze swojego ruchu panią Wandę
Nowicką, kierował się najprawdopodobniej podobnymi przesłankami. Sprawa jest o
tyle inna, że o ile pani Zyta Gilowska nie zrobiła, obiektywnie rzecz ujmując,
nic złego, to pani Nowicka wzięła udział w bardzo nieeleganckim „podziale
łupów” w postaci premii dla prezydium Sejmu, co zrobiło na całym społeczeństwie
fatalne wrażenie, skoro wszystko w kraju drożeje, nie leczy się pacjentów i
zamyka się szkoły. Nie takie rzeczy ten Sejm już widział i żaden polityk nie
reagował, ale tutaj szef ruchu swojego imienia postanowił w mig wykorzystać
okazję i pokazać się światu jako ten „jedyny sprawiedliwy” i przykładnie ukarać
jedną ze swoich najbliższych (jak się zdawało) współpracownic. Znowu nie można
wykluczyć, że pozycja jednej z lepiej znanych w Polsce działaczek
feministycznych była w Ruchu Palikota zbyt silna i zagrażała samemu eponimowi
tegoż Ruchu. Atak na Nowicką ze strony Palikota nie tylko nie przysporzył mu
popularności wśród innych partii i ich sympatyków, ale przyczynił się do
fermentu w partii własnej.
Za Nowicką ujęły się twardo środowiska feministyczne, a te
jak się zdaje, są w Polsce o wiele bardziej wpływowe od środowisk
gejowsko-lesbijskich, przez co droga posłanki Anny Grodzkiej do prezydium Sejmu
została przystopowana, a przy okazji okazało się, że interesy grup, jakie chciał
skupić wokół siebie Janusz Palikot, wcale nie są tak wzajemnie zbieżne.
Najgorsze jest jednak to, że zarówno usunięcie Wandy Nowickiej z partii, jak i
wysunięcie kandydatury Anny Grodzkiej na wicemarszałka Sejmu, to jedynie gra
sprytnego manipulatora, który zrobi wszystko, żeby tylko wzrosły jego własne
notowania.
Chciałbym się pokusić o jakiś ogólny wniosek, który
polegałby na tym, że w działalności partyjnej najbardziej liczy się jednak lojalność
wasala wobec seniora, ale również seniora wobec wasala – wiedzieli o tym
japońscy książęta i ich samuraje, wiedzieli o tym jarlowie prowadzący
skandynawskich chłopów na wiking (choć oczywiście w tym ostatnim przypadku nie
była to podległość typu senior-wasal, bo były to stosunki przedfeudalne) .
Kiedy pan nie jest lojalny wobec wasala, traci zaufanie innych wasali. Anna
Grodzka czy Robert Biedroń już chyba zaczęli się mieć na baczności przed swoim
niebezpiecznym szefem, który prawdopodobnie traktuje ich instrumentalnie. Kiedy
Jarosław Kaczyński publicznie zadenuncjował Andrzeja Leppera, przy okazji
wystraszył Romana Giertycha i cały budowany przez niego układ runął jak domek z
kart, a zdolność koalicyjna PiSu od tamtej pory równa się zeru. Budowanie
popularności na zdemaskowaniu cudzego złego zachowania generalnie nie wydaje
się w Polsce zbyt skuteczne, ponieważ publiczne oskarżenie Lwa Rywina przez
Adama Michnika, nie tylko nie przyczyniło się do wzrostu popularności tego
ostatniego, ale w wręcz przeciwnie – wzmogło na niego ataki prawicy, która
wysunęła podejrzenia w związku ze stosunkowo późnym powiadomieniu opinii
publicznej o propozycji niesławnego producenta filmowego.
Taki atrakcyjny i „okrągły” wniosek chciałoby się wysnuć,
ale jest jedna osoba, która się tej regule wymyka, a jest nią Donald Tusk! Ze
swojej partii usuwa wszystkich, którzy mają (raczej mieli) jakąś samodzielną
pozycję, pokazuje miejsce w szeregu swoim najbliższym współpracownikom, a mimo
to trwa, a jego popularność zdaje się nie słabnąć, choć doprawdy trudno
doszukać się jej uzasadnienia.
Polityka to gra, której nie powinniśmy porównywać ani do
szachów ani do brydża. Nie jest to generalnie zajęcie dla intelektualistów.
Najlepszym porównaniem dla gry zwanej polityką jest poker – dyscyplina wymagająca
ogromnej inteligencji, ale zupełnie innego typu. Sztuka blefu, sztuka czekania
i sztuka szarży w odpowiednim momencie – kto ich nie opanuje, ten przegrywa na
jednym głupim błędzie. Jak na razie Donald Tusk jest niezaprzeczalnym mistrzem.
Pretendenci jak na razie mają nikłe szanse na pokonanie go w grze, której ruchy
ma opanowane do mistrzostwa.
Tymczasem, choć wysokich premii marszałek Ewy Kopacz i
wicemarszałek Wandy Nowickiej w żaden sposób pochwalić nie mogę, cieszy mnie
to, że Janusz Palikot, który uważa się za wielkiego zawodnika politycznego
pokera, popełnił błąd, który może go drogo kosztować. Poker nie cierpi
zarozumialców i jak żadna inna gra uczy pokory.
Należy jednak pamiętać i o tym, że w Polsce kompromitujący
krok, czy też jakaś porażka polityczna w ogóle nie musi oznaczać końca kariery
politycznej. Jak pokazują przykłady naszej najnowszej historii, polska wersja
politycznego pokera polega na tym, że najważniejsza jest wytrwałość. Jeżeli więc
polityk skompromitowany, ale o samodzielnej pozycji politycznej (wasale są na
odstrzał!) jest na tyle zdeterminowany, żeby nadal działać w polityce, to
generalnie nic mu na przeszkodzie nie staje, ale to jest już wyższa szkoła
pokera i trzeba mieć do niej żelazne nerwy.
Poza tym uważam, że należy wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz