W latach 80. XX wieku już na pochody nie chodziłem, ponieważ
było to już po tzw. pierwszej „Solidarności” i pochody stały się naprawdę
manifestacją polityczną, a nie festynem rodzinnym. Tzn. niby wcześniej też były
manifestacją polityczną, ale wielu ludzi tego tak po prostu nie odbierało. Była
to tylko okazja do zobaczenia czegoś ciekawego, kolorowego i egzotycznego. Pod
koniec ósmego dziesięciolecia ubiegłego wieku natomiast zaczęły się nasilać
akcje grup opozycyjnych, z których jedne namawiały do bojkotu obchodów
komunistycznego święta, a inne, np. próbujący się odrodzić PPS, nawoływały od
odebrania niesłusznie zawłaszczonego przez komunistów robotniczego święta. Po
1989 roku spadkobiercy PZPR organizowali manifestacje, a ich przeciwnicy
kontrmanifestacje, następowały konfrontacje konkurencyjnych marszów i
generalnie z rodzinnego festynu nie zostało już absolutnie nic. Rozpoczęła się
moda na majowe grillowanie w gronie znajomych lub na wyjazdy na długie
weekendy, w tym coraz częstsze wyjazdy zagraniczne.
Trochę mi szkoda tych pochodów z okresu późnego Gomułki i
wczesnego Gierka, choć tamtych czasów nie żal mi wcale. Żałuję, że nie
znaleziono równie atrakcyjnej formuły świętowania polskich świąt państwowych –
3 maja i 11 listopada. To ostatnie stało się niestety symbolem tego, jak nie
należy obchodzić uroczystości publicznych. Poza tym staliśmy się zgorzkniali i
cyniczni, co sprawia, że każda próba radosnego i beztroskiego świętowania staje
się obiektem sarkastycznej krytyki.
Wczorajszy dzień wolny uczciłem joggingiem w parku i
ćwiczeniami taiji. Nastawiło mnie to bardzo pozytywnie i nie zepsuł tego nawet
nachalnie propagandowy niemiecki film dokumentalny o krajach Unii Europejskiej,
które dziesięć lat temu do niej przystąpiły. Trafiłem na niego dość
przypadkiem, nie oglądałem od początku i nie obejrzałem do końca. Zacząłem od
fragmentu, w którym młoda Polka wesoło opowiadała jak to warszawiacy dzielą się
na „słoiki”, „lemingi” i in. Pokazali młodą studentkę jako przykład „słoika”, a
później trzydziestolatka posiadającego firmę projektującą reklamy, który sam
zaczynał jako „słoik” i jest z tego dumny, a słoiki zrobił głównym elementem
plakatu promującego naszą stolicę. Najpierw myślałem, że to jest po prostu
program o Warszawie, ale potem rolę narratora przejęła dziennikarska
posługująca się językiem niemieckim i tak już było dalej. Pomyślałem sobie „no
cóż, Niemcy robią program o Warszawie”. Okazało się, że niemiecka dziennikarka
przeniosła nas do krajów bałtyckich, a konkretnie do Estonii, która przyjęła
euro jako swoją walutę. A w Tallinie żadne tam słoiki-sroiki , ale zaawansowana
technologia. Oto młodzi Estończycy pracują nad jeszcze bardziej wydajnym
silnikiem elektrycznym do samochodu. Świetna sprawa! Młodzi, dynamiczni, bez kompleksów konkurujący
z najlepszymi.
Następnie pokazano Czechów – starych buraków siedzących przy
piwie wyrażających swoje obawy wobec waluty euro, bo ta przyniosłaby wzrost
cen. Radosny czeski ekonomista przekonuje, że nie ma się czego bać, bo euro
jest super, ale naród jeszcze chyba nie dorósł do tej głębokiej mądrości. Dorośli
za to Słowacy, którzy w szybkim tempie dogonili Czechy w rozwoju gospodarczym.
Niemiecki dziennikarz chodzi po Pradze i pyta, czy może zapłacić w euro (niczym
niedorozwinięte dziecko, które nie wie, że w Czechach płaci się koronami), a po
otrzymaniu odpowiedzi, że nie może, żali się do kamery. Za to po przyjeździe do
Bratysławy nie dostrzega kantorów, bo wszędzie, nawet w biletomacie na stacji
kolejowej, może zapłacić euro. Zmieniłem kanał i trafiłem na „Wiadomości”, gdzie
z kolei relacjonowano świętowanie dziesiątej rocznicy przystąpienia do Unii Europejskiej.
Wszystko jestem w stanie zrozumieć, łącznie z tym, że ludzi
trzeba do pewnych projektów przekonać. Nie lubię jednak, kiedy propaganda jest
prymitywna i nachalna. Włącza się we mnie mechanizm obronny, który każe się
zastanowić, dlaczego ona jest tak głupio nachalna.
Nie jestem przeciwnikiem Unii Europejskiej, ponieważ myślę,
że nadal jest to projekt dobry i atrakcyjny. W odróżnieniu od Nigela Farrage’a,
uważam, że otwarcie granic to jedno z największych osiągnięć ostatnich lat. Być
może za takie samo uznałbym przyjęcie wspólnej waluty przez wszystkie kraje
członkowskie, ale tutaj pojawiają się wątpliwości. Wspólna waluta implikuje
konieczność ściślejszej jej kontroli przez jakiś organ centralny, co prowadzi
do kolejnej konieczności, a mianowicie stworzenia rządu ponadnarodowego. Już
teraz Komisja Europejska jest tak naprawdę ponadnarodowym parlamentem (żaden
tam Parlament Europejski, który prawa nie stanowi!), ponieważ sprawuje
autentyczną władzę ustawodawczą. Dyrektywy Komisji są ważniejsze od praw
krajowych, a więc de facto to one stanowią prawo w każdym kraju członkowskim.
Komisja Europejska nie jest jednak ciałem pochodzącym z wyborów powszechnych,
więc okazuje się, że Monteskiuszowski model leżący u podstaw wszelkiej
demokracji, ktoś wyrzucił na śmietnik w imię integracji.
Przykład Grecji pokazuje, że jeden region z
nieodpowiedzialnymi obywatelami może spowodować ogólnoeuropejski kryzys. Przy
tym, gdyby Grecja nie była w strefie euro, mogłaby zdewaluować swoją walutę i w
ten sposób spróbować ratować gospodarkę, równocześnie zmuszając ludzi do
zaciśnięcia pasa. Obecnie Grecji zostaje jedynie rola wieczystego dłużnika
niemieckich banków, bo spłacenie zadłużenia jest i zawsze będzie niemożliwe.
Były czasy, że za długi można było zostać niewolnikiem, albo chłopem poddanym.
To jest rola Grecji na najbliższe kilkadziesiąt lat, a jeżeli UE się nie
rozpadnie, to do końca świata.
Wielu moich znajomych krytykuje branie dotacji unijnych na
budowę dróg, bo przecież do nich trzeba dokładać z własnego budżetu, przez co
państwo, województwa i gminy popadają w długi. Tutaj oczywiście wszystko zależy
od gospodarności wybranych przez nas włodarzy, ale żeby nie wiem co, ja jestem
zadowolony. W porównaniu z 2004 rokiem, kiedy to w wakacje wybrałem się z
rodziną na samochodową wycieczkę do Czech, Niemiec, Austrii i Słowacji i kiedy niemal
zaraz po opuszczeniu granic Polski mogłem się przekonać jakie mogą być drogi, o
autostradach nie wspominając, bo w Polsce ich po prostu nie było, uważam, że
dokonaliśmy wielkiego skoku cywilizacyjnego. Jeździ się szybciej i wygodniej.
Szybciej się też wyjeżdża z kraju. Niestety przystąpienie do
Unii Europejskiej nie przełożyło się na spadek bezrobocia, ale przede wszystkim
nie przełożyło się na wzrost siły nabywczej polskich płac. Jako całość jesteśmy
mało wydajni. Nie wolno wierzyć w bzdury, że jako pracownicy jesteśmy mniej
wydajni od Francuzów czy Anglików, ale stanowimy system, w którym wysiłek idzie
na marne. Przepisy prawne tłumią przedsiębiorczość. Choćby to, że polski rolnik
nie może sprzedać własnoręcznie zrobionej wędliny, sera czy wódki, podczas gdy
rolnik włoski czy austriacki z tego głównie żyje. Złodziejski system
ubezpieczeń społecznych niejednego pracodawcę odstraszył od zatrudnienia
większej liczby pracowników. Do tego faworyzowanie każdego podmiotu
zagranicznego w stosunku do polskiego przedsiębiorcy sprawia, że zgorzknienie
panuje nie tylko wśród mało zarabiających pracowników, ale również tych, którzy
mogliby coś dla nas wszystkich zrobić, ale prawo im nie pozwala.
Jedną z moich obaw dotyczących dalszej integracji w ramach
Unii Europejskiej to wyludnienie kraju spowodowane prostym mechanizmem
przyciągania ludzi z peryferii do centrów. Widzimy to na przykładzie Greków,
Włochów i Hiszpanów, którzy ciągną do Niemiec i Wielkiej Brytanii, podczas gdy
tendencji odwrotnej nie ma. No chyba, że weźmiemy pod uwagę niemieckich emerytów,
którzy osiedlają się w ciepłych krajach.
Problem z Unią polega na tym, że jeżeli się w nią chcemy
angażować, to musimy iść na całość, włącznie z tym, że będziemy wierzyć, że
możemy w niej odgrywać istotną rolę. Ponieważ jesteśmy krajem średniej wielkości,
nie bardzo chcemy się godzić na przyjęcie roli Estonii czy Słowacji, które poza
Unią byłyby i tak peryferiami, tyle że poza granicami „cywilizacji”. Żeby w
Unii odgrywać jakąś rolę musimy umieć współpracować z innymi państwami, ale
problem w tym, czy te inne państwa będą chciały współpracować z nami. Tymczasem
niezaprzeczalnie głos decydujący w Unii mają Niemcy, kraj, który na razie jako
jedyny ma zdrową gospodarkę, ponieważ wie, jak ją mądrze kontrolować.
Nadal krajem przyjaznym ludziom jest Wielka Brytania, gdzie
uciekają zarówno pracownicy fizyczni, jak i lekarze i przedsiębiorcy. Ci
ostatni mówią, że otworzenie i prowadzenie firmy na Wyspach jest czymś
jakościowo zupełnie odmiennym od prowadzenia biznesu w Polsce. Nie jest lekko,
bo to normalne, że trzeba pozyskać klienta, ale nie ma poczucia, że wrogiem
jest własne państwo, a takie opinie słyszy się w Polsce. Dlatego chyba nadal
Polacy będą tam emigrować, mimo, że Wielka Brytania to najprawdopodobniej kraj
zacofany i prymitywny, bo w sklepach, restauracjach i w biletomatach nie
przyjmują euro, tylko jakąś własną walutę z czasów króla Ćwieczka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz