1 maja to dzień, który do końca życia będzie mi się przede
wszystkim kojarzyć ze szczęśliwym dzieciństwem. Nie chodziłem jeszcze do szkoły
podstawowej, kiedy rodzice zabierali mnie na spacer na Piotrkowską. Wyjątkowość
tego dnia dawało się jednak odczuć już od rana, bo grupy ludzi, w tym różnego
rodzaju orkiestry i zespoły muzyczne zbierały się na różnych ulicach i dopiero
potem docierały do Piotrkowskiej, by tam w ustalonym porządku wymaszerować ku
Placowi Wolności. Dlatego też zdarzało się, że Wysoką, ulicą, przy której
wówczas mieszkałem przemaszerowała jakaś grupa z trąbkami, kornetami i tubą
tudzież wielkim bębnem, co dla dzieciaków było nie lada atrakcją. Choć samochód
wydawał mi się od zawsze nieodłączną częścią krajobrazu miejskiego, po wielu
latach uświadomiłem sobie, że tych samochodów na początku lat 70. ubiegłego
stulecia było jeszcze tyle, co kot napłakał, a już w dni świąteczne, w tym w
każdą niedzielę, ulice Łodzi po prostu świeciły pustkami! Jezdniami nie
przesuwał się żaden samochód osobowy – no dobra, co pół godziny autobus albo
taksówka, a i chodniki były puste, bo ludzie spędzali czas w domach (swoich,
krewnych lub znajomych). Ruchem samochodowym nikt się więc nie przejmował,
środkiem jezdni na Wysokiej mogła sobie przejść orkiestra, po drodze próbując
jakieś kawałki ze swojego repertuaru, by dojść do Armii Czerwonej (dziś
Piłsudskiego), która przechodziła w Główną (dziś Mickiewicza), i tam gdzieś
dołączyć do pochodu.
Rodzice i ja natomiast szliśmy Złotą i Wodną do Placu Zwycięstwa
(przedwojennego Wodnego Rynku), tam, po obowiązkowym postoju przed wystawą
sklepu z zabawkami w wielkiej kamienicy na rogu Targowej i Głównej (jak się
później dowiedziałem, kiedy już po tej kamienicy dawno nie było śladu, nazywano
ją „Palestyna”), w dość gęstym tłumie docieraliśmy do rogu Głównej i
Piotrkowskiej, by zająć stanowisko koło sklepu z odzieżą dziecięcą „Jacek i
Agatka”. Może mi ktoś nie uwierzyć, ale pamiętam czasy, kiedy jedynym domem
towarowym z ruchomymi schodami był „Uniwersal”, a „Centralu” jeszcze w ogóle
nie było.
Zająwszy stanowisko przy „Jacku i Agatce’, na lekkim
wzniesieniu, do czego jeszcze dochodziły ramiona taty, miałem wspaniały widok
na przechodzące gromady barwnych uczestników pochodu. Nie zawsze udało się
ustawić akurat w tym miejscu, ale nigdy nie było tak, żebym został pozbawiony
widoku maszerujących. Chyba kiedyś staliśmy gdzieś w okolicach rogu Nawrot i
Piotrkowskiej, innym razem bliżej Tuwima. Jakby nie patrzył, pochody
pierwszomajowe mnie fascynowały. Oczywiście już słyszę uszami duszy mojej
pogardliwe uwagi na temat „nostalgii za komuną”, ale to chyba jednak z polityką
w moim przypadku nie miało ani nie ma nic wspólnego. Otóż w pochodach
uczestniczyli np. znani aktorzy! Na żywo można było zobaczyć postaci znane z
telewizji i kina, bo przecież wielu czołowych polskich aktorów posiadało stałe
zatrudnienie w teatrach łódzkich! Jaracza, Powszechny czy Nowy to były miejsca
pracy wielu czołowych artystów, którzy z czasem przenosili się do Warszawy, ale
czasem z tej Warszawy wręcz przyjeżdżali. Nieczęsto można było na żywo zobaczyć
przejeżdżającą dorożkę, a w niej np. pana Ludwika Benoit (znanego mi wówczas z
„Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa”, serialu wg książki Edmunda
Niziurskiego) w dziewiętnastowiecznym stroju. A 1 maja tak! Sunęły więc dorożki
z gwiazdami telewizji i kina, jako przedstawicielami łódzkich teatrów
(traktowanych chyba jak inne zakłady pracy, bo to przecież było święto pracy),
a ja z zapartym tchem im się przyglądałem. I te barwne kostiumy!
Kolejną atrakcją był dla mnie przemarsz „egzotycznych”
studentów łódzkich uczelni, a więc przybyszów z Afryki, Ameryki Południowej i
Azji. Każdy szedł w swoim stroju narodowym, co stanowiło niezwykle barwny
korowód dający poczucie obcowania z czymś niezwykłym, z czymś co się znało
tylko z „Klubu sześciu kontynentów” redaktora Badowskiego, którego byłem
wówczas wiernym widzem. Teraz można było zobaczyć Arabów w kefijach, galabijach
i burnusach oraz w strojach, których nawet nazwać nie umiem, a wszystko
różnokolorowe, mieniące się w blasku majowego słońca. Irakijczycy,
Palestyńczycy, Egipcjanie, Algierczycy, Libijczycy i przedstawiciele innych
państw arabskich nie jawili się jeszcze wtedy nikomu jako potencjalni
terroryści! Co do barwności i różnorodności strojów Arabów na głowę bili czarni
mieszkańcy Afryki, bo tutaj ani jeden strój się nie powtarzał, nawet jeśli krój
długiej szaty Nigeryjczyków był podobny, to kolor i tkanina inne. Po prostu
feeria barw. Jeżeli jeszcze niektórzy z nich wykonywali swoją ludową muzykę, to
dla mnie, jako dziecka, było doświadczenie, o którym rozmyślałem jeszcze długo
potem.
Oczywiście bez polityki być nie mogło, ale nie o polityce
myślałem, kiedy zafascynowany patrzyłem na wielkie platformy sunące
Piotrkowską, a na nich olbrzymie kiwające się głowy o karykaturalnych
proporcjach czołowych polityków imperialistycznego Zachodu, np. Nixona, albo
syjonistycznego państwa Izrael gnębiącego Palestyńczyków i zabierających
Syryjczykom, Jordańczykom i Egipcjanom ziemie. Nigdy nie zapomnę wielkiej głowy
izraelskiego generała, znanego wówczas bardzo dobrze z „Dziennika
Telewizyjnego”, Mosze Dajana!
Ponieważ od dziecka byłem, jak to mówią niektórzy moi łódzcy
znajomi, „brany na muzykę”, zespoły muzyczne było kolejną atrakcją
przyciągającą mnie na Piotrkowską w czasie święta ludu pracującego miast i wsi.
Można było usłyszeć i zespół muzyczny stylizowany na przedwojenną kapelę
podwórkową, i grupę jazzmanów, oraz co najmniej kilka orkiestr dętych, choć
wcale nie tylko dętych. Te były jednak najliczniejsze, bo oprócz tramwajarzy,
takowe orkiestry posiadali chyba również strażacy, milicja i jeszcze inne
zakłady pracy.
1 maja trzeba było przeczekać przemarsz nudnych
przedstawicielstw łódzkich fabryk. Kiedy więc przeszły włókniarki i energetycy
(no, energetycy nie byli nudni tylko dlatego, że czasami wśród nich można było
dostrzec jakiegoś kolegę taty z pracy). Raz natomiast, kiedy już chodziłem do
szkoły, moja koleżanka z klasy, Ania, szła z jakąś flagą (bo chyba nie był to
sztandar, bo przecież Ania była za mała) na czele grupy przedstawicieli
zakładu, w którym pracował jej tata, czego jej wówczas bardzo zazdrościłem. Też
dopiero później zrozumiałem, że gdybym w pochodzie maszerował, straciłbym
okazję obejrzenia wszystkich tych atrakcji, dla których w ogóle na Piotrkowską
przyszedłem.
Od jakiegoś czasu borykam się z pewną zagadką. Otóż wielu
znajomych, i to nawet niekoniecznie tych, którzy się kreują na bardzo
prześladowanych przez komunę (o tych naprawdę prześladowanych nie mówię), ale
takich, którym nie mam powodu nie wierzyć, przysięga, że byli zmuszani
szantażem i perswazją przez szefów swoich zakładów pracy (w tym szkół), do
obowiązkowego uczestnictwa w pochodzie. Moi rówieśnicy mówią mi, że w ich
szkołach nie tylko każdy nauczyciel, ale i każdy uczeń musiał maszerować.
Jest to dla mnie zagadką, ponieważ moi rodzice NIGDY nie
maszerowali w pochodach pierwszomajowych, NIGDY nikt ich do tego nie zmuszał,
choć przecież oboje pracowali (mama w zakładach „Elester”, potem „Ema-Elester”,
a tata w elektrociepłowniach (EC II, III i IV, bo zawsze się przenosił do tej
nowobudowanej, a dzięki temu, że się zatrudnił w EC IV mogliśmy się wreszcie
wyprowadzić z ciasnego mieszkanka na Wysokiej do mieszkania w bloku – szczyt marzeń
za komuny – na osiedlu Widzew-Wschód). Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek
rozmawiali o jakimkolwiek przymusie uczestnictwa w pochodzie. Ja również nigdy
nie doświadczyłem nawet cienia namawiania uczniów do wzięcia udziału w tymże
święcie robotników i chłopów. Dlatego co roku z rodzicami byliśmy tylko widzami
przemarszu barwnych postaci łódzkiego świata artystycznego, orkiestr i zespołów
muzycznych, egzotycznie ubranych studentów z całego świata oraz różnych formacji
mundurowych. Kiedy po nich znowu zaczynały się niezliczone dość szare grupy
łódzkich przędzarek, tkaczek, szwaczek czy pracowników fabryki maszyn, rodzice
po prostu uznawali, że już pora na obiad i wracaliśmy do domu.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz