Stany Zjednoczone Ameryki Północnej nie mogłyby zaistnieć, gdyby uprzednio nie były koloniami angielskimi. Ten fenomen polityczno-społeczny byłby po prostu niemożliwy w koloniach francuskich, czy hiszpańskich. Jedną z najważniejszych przyczyn tego stanu rzeczy, była mentalność polityczna kolonistów. Francuzi w Kanadzie, którzy zapuszczali się odważnie w dół Mississippi, nie wytworzyli w swoich umysłach tego stanu zadomowienia, tego poczucia się "u siebie", co Anglicy w Wirginii, Massachusetts czy Pensylwanii. Jezuiccy misjonarze, którym udało się ochrzcić Huronów, nie byli farmerami czy rzemieślnikami z rozrastającymi się rodzinami. Gospodarka Quebeku opierała się w dużej mierze na handlu futrami, a zajmujący się nim myśliwi i kupcy, po zdobyciu przezwoitego majątku marzyli o powrocie do Francji.
Wiemy, że Hiszpanie budowali trwałe latyfundia w Ameryce. Gromadzili majątki (nie wszyscy oczywiście), mieli mniej przesądów rasowych od Anglików, więc często żenili się z Indiankami, które wydawały potomstwo mieszane stanowiące obecnie zdecydowaną większość obywateli Meksyku. Nieustannie jednak odczuwali własną prowincjonalność. Bogaci właściciele ziemscy wysyłali swoje dzieci na nauki do Madrytu, skąd ci przywozili najnowsze trendy w modzie i stylu życia. Co prawda w końcu te więzy zostały zerwane (najpóźniej zrobiła to Kuba w wyniku wojny ze swoim krajem macierzystym w 1898 r.), ale przez dziesięciolecia kraje latynoamerykańskie miotały się między rządami oligarchicznymi, zwalczającymi się wojskowymi watażkami, lewicowymi rewolucjami i krwawymi dyktaturami osobników na tyle sprytnych, żeby utrzymać prze sobie armię, ale na tyle tępych (lub leniwych), żeby nawet dorabiać jakąś ideologię do swoich rządów (Oczywiście przesadziłem, bo każdy jakieś tam uzasadnienie swojej władzy próbował przedstawić, ale często bardzo nieudolnie). Oficjalna nazwa Meksyku to Stany Zjednoczone Meksyku, czyli od razu widać, skąd czerpano inpsirację. Nie da się jednak zrozumieć wewnętrznej sytuacji polityczno-ekonomiczno-społecznej tego kraju bez sięgnięcia do hiszpańskiej spuścizny przemieszanej z tradycjami lokalnymi.
Tymczasem Anglicy w Ameryce Północnej w każdej kolonii od razu organizowali sobie jakieś ciało przedstawicielskie. Tego typu rady, czy to w Wirginii będącej pierwotnie własnością prywatnej firmy, czy w Massachusetts, gdzie purytanie próbowali zbudować swój "raj na ziemi", nie miały początkowo wiele do powiedzenia - wobec gubernatorów pełniły funkcje co najwyżej doradcze, ale sam fakt, że oto grupa świeżo przybyłych chłopów (wolnych i zamożnych w porównaniu z chłopami w Europie), rzemieślników, kupców i szlachty, od razu organizuje sobie jakiś organ przedstawicielski, jest znamienny. Do tego bowiem przywykli jeszcze w Anglii.
Kiedy Cecil Calvert lord Baltimore organizował kolonię Maryland, miał to być azyl dla angielskich katolików. Wkrótce okazało się, że osadników protestanckich jest na jej terenie znacznie więcej niż katolików i bracia Calvertowie musieli się z tym liczyć. Nie ośmielili się narzucać katolicyzmu wszystkim mieszkańcom Maryland. Szukano konsensusu - działanie znane z Anglii.
Przyczyną wojny o niepodległość było zlekceważenie przez Parlament w Londynie jednej z podstawowych zasad angielskiego obyczaju politycznego, że należy opodatkowanych pytać o zgodę na podatek.
Co jest istotne, to to, że koloniści angielscy w Ameryce od razu budowali sobie tam normalne codzienne życie. Nie liczyli na to, że kiedyś wrócą do Anglii, albo że w dodatku osiedlą się kiedyś w Londynie. Ameryka była ich miejscem na ziemi, skąd gotowi byli bezwględnie wyeliminować ludność miejscową (to też jest istotna różnica w porównaniu z koloniami "katolickimi"). W Ameryce zorganizowali sobie "małe Anglie", nie oglądając się na decyzje "centrali" - sami zbudowali miasta i zorganizowali sobie władzę w nich. Nie oglądali się na Londyn, bo by im to chyba do głowy nie przyszło. Myśleli tak, bo tak po prostu myśleli Anglicy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz