Kiedy tylko istnieje taka możliwość, nigdy nie wracam do domu tą samą drogą. Dziś odwieźliśmy z żoną nasze dzieci do Augustowa, gdzie spędzą z dziadkami prawie dwa tygodnie nad jeziorem. W Augustowie byłem ostatnio w zeszłym roku, więc to co zobaczyłem na trasie z Białegostoku, był dla mnie miłą niespodzianką, choć niezbyt miłym urozmaiceniem podróży. Otóż poszerza się drogi, a praktycznie buduje się je na nowo. Przestałem tak naprawdę śledzić losy tzw. Via Baltica i nie wiem, czy będzie przebiegać przez Białystok, czy przez Łomżę, ale skoro i tak budują szeroką szosę z Białegostoku do Augustowa, to jej nazwa nie ma dla mnie znaczenia. Dziś jechało się niezbyt komfortowo, ale może za rok będzie to wspaniała trasa.
Wracając obraliśmy drogę przez Lipsk, Dąbrowę Białostocką i Sokółkę. Jest to najdalej na wschód wysunięta droga asfaltowa biegnąca wzdłuż naszej wschodniej granicy. Jeśli komuś się wydaje, że polska granica z Litwą i Białorusią niknie w głębokich kniejach, to jest w błędzie. Tak jest tylko w przypadku Puszczy Białowieskiej, przez środek której biegnie granica państwowa. Puszcza Augustowska oraz Puszcza Knyszyńska do granicy nie dochodzą, natomiast za nimi znajduje się pas pól częściowo na równinach a częściowo na wzgórzach. Podlasie generalnie kojarzy się z miejscem, w którym diabeł mówi dobranoc, natomiast ten pas za puszczami mnie kojarzy się z czymś zupełnie poza rzeczywistością. Jadąc tamtędy dzisiaj zastanawiałem się z czego tam żyją ludzie. Turystyka pojęta jako dochodowa dziedzina gospodarki tam już nie sięga. Przemysłu raczej tam nie znajdziemy. Ziemie nie należą do najlepszych. A jednak mijane miejscowości nie robią wrażenia wymarłych.
W Sokółce nie skręciłem na trasę prowadzącą przez Wasilków do Białegostoku, ale pojechałem na Krynki, mijając po drodze Bohoniki. Tam właśnie teren jest lekko falisty. W Szudziałowie zboczyłem z głównej szosy, ponieważ moim celem było odwiedzenie znajomych w Kozłowym Ługu, czym zrobiłem niespodziankę żonie.
Przypomniała mi się niedawna historia, jaka wiąże się zarówno z Krynkami, jak i z Kozłowym Ługiem. Z Krynkami dlatego, że mieszka tam znany literat tworzący w języku białoruskim. (Zauważcie, że miałem kłopot wynikający z dwuznaczności określenia jego statusu w języku polskim. Gdyby to pisał Anglik lub Amerykanin, nazwałby go po prostu polskim pisarzem tworzącym po białorusku. Gdyby tak napisał Polak, sam zainteresowany mógłby się obrazić i powiedzieć, że jest pisarzem białoruskim. Gdybym napisał „pisarz białoruski”, Anglik zrozumiałby, że to obywatel Białorusi.) Mam na myśli Sokrata Janowicza, który zaangażował się w sprawę przywracania oryginalnych białoruskich nazw własnych miejscowości. M.in. Kozłowy Ług miałby się nazywać Kozłowy Łuh. Problem w tym, że Sokrat Janowicz nie znalazł poparcia dla swojego projektu wśród miejscowej ludności. Nie ma się co dziwić, że nie poparli to wszyscy letnicy z miasta, którzy są właścicielami ponad połowy gospodarstw, ale nie znalazł zrozumienia u ludzi, na których prawdopodobnie liczył, czyli autochtonicznych mieszkańców okolicznych wsi, przede wszystkim tych, których uważał za Białorusinów.
Kwestie tożsamości ludności pogranicznej są zawsze skomplikowane. W jednej rodzinie mogą się pojawić dwie, a nawet trzy opcje narodowościowe. Rolą, jaką często przyjmuje na siebie inteligencja, jest uświadamianie ludności mówiącej danym dialektem, że mowa ich nie jest gwarą języka urzędowego, ale raczej odmianą zupełnie innego języka. Pojawia się teraz problem, czy kogoś to obejdzie. Uświadomienie narodowościowe warstw społecznych przez wieki uważanych za najniższe, to kwestia niezwykle skomplikowana. Z polskimi chłopami udało się to dopiero w XIX wieku. Przykład Galicji jest tu znamienny – w 1846 roku w wyniku zręcznej manipulacji austriackiej Jakub Szela na czele chłopów wyrzyna w bestialski sposób polską szlachtę szykującą się do powstania przeciwko zaborcy, a już 40 lat później galicyjscy chłopi uważają się za najlepszych Polaków i nawiązują do tradycji piastowskiej przyczyniając się do rozwoju kolejnych mitów narodotwórczych. Praca polskich szlachcianek i młodych inteligentów, praca „organiczna”, „u podstaw”, przyniosła w końcu oczekiwany rezultat.
Uświadamianie Białorusinów przyszło później i od samego początku było skażone rozłamem. Z jednej strony zadanie to wzięła na siebie Cerkiew prawosławna, a z drugiej organizacje bolszewickie. W obu przypadkach jasna była odrębność Białorusinów-prawosławnych od Polaków-katolików, choć z językiem było przeróżnie. W niektórych wsiach katolicy mówili typowym białoruskim dialektem tych terenów! Problem jednak polegał na wyodrębnieniu się od Rosjan. Przedwojenna, jak i powojenna Cerkiew prawosławna to Kościół autokefaliczny, czyli od Moskwy niezależny, ale kazania do dziś wygłasza się nie po białorusku, ale w czystym języku rosyjskim. Wpływy komunistyczne przed wojną były tu bardzo silne, a nie ulega dziś żadnej wątpliwości, że partie, które miały w nazwie przymiotnik „komunistyczna”, były po prostu delegaturami bolszewickimi przygotowującymi przyłączenie swoich krajów do Kraju Rad. Białoruskość była przez nie traktowana czysto instrumentalnie. Zresztą komunistycznych przywódców polskich Białorusinów, podobnie jak polskich komunistów, wykończył Stalin, uprzednio zwabiwszy ich do Moskwy.
Nigdy do końca nie udało się wszystkich użytkowników podlaskich dialektów białoruskich przekonać do tego, żeby się za Białorusinów uważali. Po wyborze Łukaszenki na prezydenta niepodległej Białorusi, który czym prędzej pospieszył owej niepodległości się pozbywać, oraz eliminować język białoruski na rzecz rosyjskiego (co wbrew pozorom nie jest takie dziwne – ludzie, którzy na co dzień mówią po rosyjsku jest na Białorusi o wiele więcej niż tych, którzy za swój język ojczysty uważają białoruski), przekonywanie do kultywowania języka białoruskiego stało się jeszcze trudniejsze. Młodzi ludzie przeprowadzają się do miast i polonizują, bo co mogą osiągnąć posługując się tylko mową swych przodków?
Nie jest oczywiście tak, że nie ma w Polsce świadomych swojej etnicznej odrębności Białorusinów. Oczywiście, że są, ale nawet ich często trudno przekonać do takiej sprawy, jak powrót do starych białoruskich nazw miejscowości. Przyczyny są często bardzo prozaiczne – zmiana wszystkich dokumentów, adresów itd. to sprawy niby błahe, ale byłyby niezwykle uciążliwe. Oczywiście argumentem wysuwanym przez niektórych to to, że „przecież tu jest Polska i nazwy mają być polskie”. W tym wypadku nietrudno odgadnąć, że jest wysuwany przez Polaków. W sumie kwestia wygląda tak, że garstka działaczy białoruskich agituje za zmianą nazw, a przytłaczająca większość tego nie chce. Osobiście wydaje mi się, że rozwiązanie zastosowane w Beskidzie Niskim, gdzie pod nazwami miejscowości w języku polskim umieszczono nazwy łemkowskie pisane cyrylicą, jest rozwiązaniem salomonowym.
(Choć i tam nie uniknięto zgrzytu, bo oto tablice po łemkowsku okazały się rozmiarowo większe i od razu ktoś, kto się chciał przyczepić, to już miał czego.) Tutaj też mogłyby się pojawić problemy, bo co zrobić z taką Trześcianką? Napisać pod nazwą polską, tę samą nazwę tylko cyrylicą, czy cyrylicą zapisać nazwę starą, czyli Trościanica?
Nie jest łatwo budować białoruską świadomość na Białorusi, nie jest łatwo ją budować i utrzymać na polskim Podlasiu. Działalność białoruskich aktywistów spotyka się z wrogością wielu (bo przecież nie wszystkich) Polaków-katolików i często z obojętnością, albo również z wrogością tych, do których jest adresowana. Osobiście fascynują mnie wszelkie przejawy różnorodności kulturowej. Ze smutną zadumą przyglądam się śmierci pewnych obyczajów, tradycji czy języków. To wszystko wynika z pewnego sentymentalizmu. Kiedy tym sprawom przyjrzymy się bardziej trzeźwo, często okazuje się, że takie rzeczy zdarzały się w historii nieraz. Kto dziś żałuje, że nie ma już Fenicjan? A kto wie, co się z nimi w ogóle stało? Nie ma żadnych wzmianek na temat jakiejś tragedii, masakry, czy przymusowym wynarodowieniu. Po prostu jeszcze w I w. n. e. pojawiają się na kartach kronik, a już w III nie ma o nich żadnej wzmianki. Cały naród wyparował! Prawdopodobnie Fenicjan nikt nie wymordował, tylko oni sami rozpłynęli się wśród narodowości ościennych. To co znikło, to pewien mem. Na jakimś etapie historii ludzie przestali go pielęgnować, przestał być dla nich ważny, aż w końcu całkowicie zanikł!
A tak na marginesie, jak się dowiedziałem, miejscowa ludność białoruskojęzyczna nie mówi na Kozłowy Ług Kozłowy Łuh, ale Kozłouszczyna ;)
a moze cos o lukaszence pan napisze???wedlug mnie to bohater ktory nie daje "demokratom" ,"prywatyzowac" panstwa.
OdpowiedzUsuńCzy my Polacy nie jestesmy przykladem ze demokracja nie jest stworzona dla narodow slowianskich?
Komentarz powyżej powinien trafić do kategorii "gorzej niż w onecie". Łukaszenka bohaterem? Jakiegoś dramatu upstrzonego czarnym humorem chyba!
OdpowiedzUsuńDemokracja ma wiele słabości, nie tylko w krajach słowiańskich. Nigdy jednak nie posunę się do stwierdzenia, że dyktatura człowieka o mentalności dyrektora kołchozu jest jakąś alternatywą. Sam nigdy na Białorusi nie byłem, więc trudno mi się wypowiadać na temat życia codziennego w tym kraju. Rodzina mojej teściowej żyje nieźle, bo to lekarze. Wydaje mi się, że jest to kraj na etapie naszych lat 80. Ktoś kiedyś powiedział, że pewnym narodom wystarczy "pół litra, kufajka i bałałajka" i już uważają, że żyją w szczęściu i dobrobycie. Jest to oczywiście bardzo dyskryminujący stereotyp, ale ziarno prawdy w tym jest. W najbliższym czasie chcę napisać kilka słów o "Psychologii tłumu" Gustawa le Bona, i wtedy się szerzej wypowiem na temat mentalności narodów (jeśli w ogóle coś takiego istnieje). Czy można żyć siermiężnie, ale w złudzeniu bezpieczeństwa? Można! Ja jednak wolę demokrację i to, że jak mi się prywatyzacja nie podoba to mogę ją głośno skrytykować.
OdpowiedzUsuńkolego "gorzej niz w onecie" !
OdpowiedzUsuńna bialorusi za panowania tzw. dyktatora lukaszenki zrobiono wiecej dla panstwa niz w polsce od 1989 roku.
bialorus ma obecnie produkt PKB na poziomie rumunii(ktora nalezy do uni europejskiej!)
rosja wprowadzila embargo na mleko i cukier pochodzace z tego panstwa...
z prezydentem lukaszenka potajemnie negocjuja umowy handlowe panstwa starej unii przez podstawione firmy lub osoby,wiele z nich odbywa sie via szwajcaria ktora nie ma embarga na handel z tym krajem.
Wczoraj w kino polska ogladalem program jak mlodzi bialorusini walcza z policja na placu wolnosci w minsku.byl to czas wyborow prezydenckich.pomyslalem ze to zupelnie jak u nas kiedys milicja palowala studentow ktorzy dzis na stolkach panstwowych wyslaja policje do pacyfikacji demonstracji demokratycznych.
koryto jest to samo a swinie jakby nowe-demokratyczne.
"kolchozowy" dyrektor nie jest glupi na jakiego wyglada..
caly jego obecny gabinet to specjalisci wysokiej klasy w porownaniu do naszych wywodzacych sie z republiki kolesi.
dla wielu prawda moze byc inna ale niestety
statystyki i liczby mowia inaczej wiec
nie warto negowac bialorusi tylko dla tego ze ma prezydenta dyktatora bo korupcji i zlodziejstwa to przy nim nie ma jak to jest w innych krajach.
malo kto wie ze od granicy polskiej 36 km znajduje sie cywilny port lotniczy grodno z pasem startowym o dlugosci 5km !!!!
czy wschodnia polska kiedykolwiek bedzie miala taki pas startowy????
Bynajmniej nie neguję Białorusi, ale daleki jestem od nazywania Łukaszenki bohaterem.
OdpowiedzUsuńKażdy medal ma dwie strony. Bez wątpienia Białoruś faktycznie oficjalnie rozwija się w szybkim tempie - zgodzę się z tym, że raportowany wzrost gospodarczy (liczony tempem przyrostu PKB) w roku 2008 wyniósł w tym kraju 10%. Wzrost w okresie styczeń-czerwiec 2009 to +0,3% w porównaniu do analogicznego okresu roku poprzedniego. Idąc tym tropem proponuję zapoznać się ze strukturą PKB - ok. 80% generowane jest w sektorze państwowym, a sama gospodarka uzależniona jest ekonomicznie w poważnej mierze od humoru nieśmiertelnego Putina. Okresowe wprowadzanie embarga na różne produkty nie może być chyba powodem do dumy - a z Pana wypowiedzi wynika, że jest to pozytywny wskaźnik sytuacji gospodarczej kraju.
Białoruś liczy ok. 9,7 mln mieszkańców, z czego blisko 4,6 miliona pracuje. Według Biełstatu w tym 10 milionowym kraju zarejestrowanych jest 37,3 tysiąca bezrobotnych. W to też Pan wierzy?
Lotnisko w Grodnie posiada betonowy pas startowy o długości 2560 metrów i szerokości 42 metrów (025RAXT) - można sobie dokładnie obejrzeć na Google map. To minimalnie więcej niż połowa wskazanej przez Pana wielkości.
"Jako ciekawostkę" tylko dodam, że lotnisko to wybudowano w roku 1984, co z obecnym rozwojem Białorusi nie ma wiele wspólnego. Z lotniska tego odbywa się 5 cywilnych, regularnych lotów tygodniowo, z czego 4 do Moskwy i 1 do Kaliningradu.
Kolejną wartą rozwagi "ciekawostką", że jedynych danych statystycznych dotyczących tego kraju, publikowanych przez Narodowy Komitet Statystyczny Białorusi, nie weryfikuje żadna międzynarodowa agencja statystyczna.
Świat natomiast nie jest oparty na jednym wielkim spisku. Ale to tylko moje zdanie.
Dobrze jest się czegoś dowiedzieć przy okazji takich czy innych dyskusji. Nie mam lat 24, kiedy to wierzyłem, że po prostu wszystko, co przychodzi z Zachodu jest lepsze, ale dokładnie 20 lat więcej. Mimo to zawężanie zagadnienia dobrobytu i szczęścia ludzi w danym kraju do kwestii statystyki gospodarczej nie przekonuje mnie. Oczywiście rozmawiając bez politycznego zacietrzewienia trzeba przyznać, że prywatne nie musi znaczyć "lepsze" od państwowego. Przy obecnym skomplikowanym systemie korporacyjnym moloch "prywatny" zupełnie niczym się nie różni od "państwowego". (Myślę, że kiedyś wypowiem się na ten temat z perspektywy ekonomicznego ignoranta.) Chiny są najlepszym przykładem, że można być potęgą gospodarczą i rozrastać się w tej dziedzinie, ale w żadnym wypadku nie oznacza to, że Chińczycy są nacją szczęśliwą. O szczęściu ludzi warto dyskutować. Gospodarka, choć nie mam pojęcia o ekonomii, bardzo mnie interesuje, ale tylko w tym kontekście. Pytanie nadal brzmi: "Czy chciałbyś zamieszkać i spędzić życie w Mińsku czy w Paryżu/Londynie/Rzymie/Nowym Jorku itp.?" Osobiście nadal optuję za Białymstokiem! ;)
OdpowiedzUsuńI w pełni się z Tobą zgadzam, Stefan, może tylko Białystok lekko bym negocjował ;)
OdpowiedzUsuńStatystyka jest taką "nauką", która przy odpowiednim manipulowaniu liczbami, użyciu sprytnej metody lub po prostu dzięki kreatywności autora analizy jest w stanie przytoczyć argumenty za każdą niemal tezą. Zresztą najlepszy jest chyba churchillowski model stopniowania kłamstwa: "kłamstwo, cholerne kłamstwo, statystyka".
Co bardziej światli ekonomiści już spory czas temu zaczęli zastanawiać się nad tym, czy nie istnieje jakiś lepszy miernik "poziomu życia" niż oklepany PKB per capita. Zwłaszcza, że większość "analityków" różnej maści nie odróżnia wytworzenia dochodu od jego podziału. Moim skromnym zdaniem "radość" daje zazwyczaj nie tyle wytwarzanie dochodu (choć chwała tym, którzy robią to, co jest ich pasją), ale raczej jego konsumpcja. Uwaga ta pasuje zwłaszcza do sytuacji mającej miejsce w gospodarkach o silnie spolaryzowanym ekonomicznie społeczeństwie, gdzie zasada Pareto (80% społeczeństwa generuje 20% dochodu i analogicznie 20% społeczeństwa generuje pozostałe 80%) jest skrzywiona w kierunku 95/5 (a tak postrzegam Białoruś).
Poza tym cóż z tego, że "przeciętnie" jest nieźle? Swoim studentom, nierzadko "zafascynowanym" magią liczb często przytaczam prosty przykład. Otóż na szpitalny ostry dyżur trafiło dwoje pacjentów. Ona, skrajnie wychłodzona, miała temperaturę ciała na poziome 32,7 stopnia. On, bredzący na sąsiednim łóżku, 40,5. Młody lekarz, świeżo po kursie statystyki, wziął karty i stwierdził: no, nie jest tak źle, problemów z ciepłotą ciała nie widzę, średnia temperatura pacjentów wynosi 36,6 :)
Otóż, podsumowując powyższy wywód, ja osobiście uważam, że mierzenie "szczęścia" ludzi poziomem PKB per capita jest po prostu bez sensu, podobnie jak mierzenie szczęścia w ogóle.
Nie zmienia to jednak faktu, iż wymyślono szereg różnych innych miar, wśród których największe chyba uznanie zyskały takie miary zbliżone w konstrukcji do UNDP-owskiego HDI (Human development index). HDI, oprócz PKB per capita w cenach stałych, punktuje również poziom alfabetyzacji, skolaryzacji oraz przeciętną oczekiwaną długość życia. Biorąc pod uwagę ten wskaźnik Białoruś otwiera stawkę państw średnio rozwiniętych (rok 2006, 67 miejsce na 177 sklasyfikowanych krajów). Dla porównania Polska plasuje się na miejscu 37 (średniak wśród krajów wysoko rozwiniętych). Całą listę otwiera Norwegia, w pierwszej piątce jest m. in. Brazylia, a na szarym końcu kraje afrykańskie. Chiny (wyłączając Hongkong) wylądowały na pozycji 81.
Podobnie jak wiele innych miar ta również nie jest obiektywna. Bo czy pieniądze i wykształcenie dają ludziom szczęście?
A o znaczeniu prawa własności, do którego nawiązałeś powyżej, podyskutujemy przy okazji kolejnych rozważań ekonomicznego ignoranta ;)
A nawiązując do treści posta i Kozłuszczyzny ;) - trafiłeś po prostu, Stefan, do miejsca, gdzie 'normalnyje ludi żywut', 'hawariat' pa prostamu', i żadne z nich Polaki, Białorusiny czy Europejczyki. Oni tutejsze są!
OdpowiedzUsuń