wtorek, 22 kwietnia 2014

Chińczycy i ich podejście do siebie jako narodu



Chińczycy to z jednej strony naród przedziwny, bo posiadający świadomość ciągłości swojej cywilizacji od czasów starożytnych bez żadnych przerw, a z drugiej, przyglądając się współczesnym ich przedstawicielom, zupełnie normalny i w codziennym życiu o wiele mniej egzotyczny, niż by się mogło wydawać. Chińczycy, oprócz tego, że Państwo Środka (dopóki nie zacząłem się uczyć chińskiego, myślałem, że to tylko taka stara piękna metafora, ale po chińsku „Chiny” to po prostu „Zhongguo”, czyli ni mniej ni więcej, ale „Państwo Środka”) zamieszkują liczne mniejszości narodowe (Tybetańczycy, Mongołowie, Kazachowie, Mandżurowie i szereg innych), ale oprócz tego są narodem tak zróżnicowanym językowo, że Chińczyk, czyli członek dominującego narodu Han, posługujący się od dziecka językiem mandaryńskim (uznawanym za standardowy chiński) może się w ogóle nie dogadać z Chińczykiem również uważającym się za Hana, ale od dziecka wychowywanym w języku kantońskim, czy syczuańskim, albo jeszcze innym. Gdybyśmy przykładali do tego typu problemów narzędzia europejskie, moglibyśmy uznać, że oprócz języków mniejszości narodowych, istnieje jeszcze kilka języków (języków właśnie, a nie żadnych dialektów) chińskich. Rozumując jak dziewiętnastowieczny europejski naukowiec, moglibyśmy wręcz uznać, ze każdy język reprezentuje oddzielną grupę narodowościową, czy też etniczną. Tymczasem zarówno Jackie Chan (urodzony jako Chan Kong-sang) mówiący po kantońsku, czy Jet Li (tak naprawdę Li Lianjie) mówiący po mandaryńsku, są narodowości chińskiej (Han), pomijając już to, że Jackie Chan ma obywatelstwo Hongkongu (obecnie w ramach Chin), a Jet Li przyjął obywatelstwo Singapuru.

Historia Chin obfituje zarówno w długie lata pokoju i dobrobytu, jak i niezliczone wojny – zarówno najazdy zewnętrzne, jak i krwawe jatki między samymi Chińczykami. Były też takie czasy, że przodkowie współczesnych Chińczyków w ogóle się nie uważali za jakiś jeden naród, a teren dzisiejszych Chin był obszarem co najmniej kilku zwalczających się państw. Sun Tzu, autor słynnej Sztuki wojny, działał w czasach walczących królestw. Były więc osobne królestwa, osobne dynastie, osobne poczucia lojalności, a pewnie również osobne patriotyzmy. Król Qin z przeboju kinowego Hero z 2002 r. wygłasza kwestię, z której wynika, że on nie podbija innych królestw dla samej prywatnej ambicji, ale ma głębszy zamysł stworzenia większej całości. Oczywiście w czasach, kiedy dzieje się akcja, nie można było mówić jeszcze o Chinach, ale współczesny chiński widz w lot się domyśli, że władca ten chciał po prostu zbudować potężne Państwo Środka i za to należy mu się szacunek. Zresztą nie tylko się domyśli, bo po prostu wie z historii, że to pierwszy zjednoczyciel kraju, cesarz Qin Shi Huang, który w 221 roku przed naszą erą opanował wszystkie walczące królestwa i założył pierwszą dynastię cesarską.

Osobliwe podejście Chińczyków do własnej cywilizacji i do najeźdźców polega na tym, że owszem, najazdom stawiali opór, a nawet urządzali bunty przeciwko obcym władcom, ale w końcu „odpuszczali”, a do najeźdźców nie tylko się przyzwyczajali, ale ich niejako „adoptowali”, czy też „wchłaniali”. Czyngis-chan, czy Kubiłaj-chan to po prostu „jeden z naszych cesarzy”, jak powiedziała pewna znajoma Chinka. Ostatni chiński ród panujący, mandżurska dynastia Qing, był przez Chińczyków znienawidzona. Podczas podboju w XVII wieku obrońcy starej dynastii Ming stawiali dzielny opór. W XIX wieku panujący Mandżurowie uważani byli przez środowiska postępowe za winnych zacofania kraju i oddania go w ręce cudzoziemców. Mandżurowie na dodatek do samego końca chcieli się odróżniać od Hanów i pokazywali swój uprzywilejowany status. Z jednej strony niechęć do dynastii panującej istniała, a z drugiej, władzy cesarskiej jako takiej nikt do XX wieku nie kwestionował.

Mówi się, że Chińczycy po prostu wierzą w siłę swojej cywilizacji i to, że każdy barbarzyński najeźdźca wcześniej czy później jej ulegnie, co zresztą zwykle okazywało się prawdą. Z pewnością dużą rolę odgrywa system wartości, w którym Chińczycy są wychowywani, gdzie nie ma absolutnego dobra ani zła, a więc i zewnętrzny wróg, o ile nie uważa, że musi Chińczykom narzucić własny styl życia, nie jest jakimś złem ostatecznym. Konfucjusz, który przy szeregu innych nauczycielach etyki, polityki czy religii, mimo wszystko zawsze się przebija w mentalności Chińczyków, nauczał, że przede wszystkim trzeba dobrze odgrywać swoje role społeczne. Książę ma być dobrym księciem, a poddany dobrym poddanym, a wtedy wszyscy są szczęśliwi.

Wiek dziewiętnasty nie był dla Chin szczęśliwy, ponieważ popadły w zależność od mocarstw zachodnich i później również Japonii, zaś okres po obaleniu cesarstwa był dość ponurym czasem wewnętrznych walk różnej maści watażków z generalskimi dystynkcjami, nad czym w pewnym stopniu zapanował Czang Kai-szek. Nie do końca jednak i na dodatek zaraz na Chiny najechała Japonia (inwazja na Mandżurię w 1931 r.), przy czym Czang zajęty był zwalczaniem komunistów, z którymi ostatecznie przegrał i udał się na Tajwan (1949). O szaleńczych eksperymentach społecznych przewodniczącego Mao („wielki skok”, „rewolucja kulturalna”) wiemy i sami Chińczycy też o nich słyszeli. Nie przeszkadza im to jednak z szacunkiem wyrażać się o zbrodniczym przywódcy, a robią to nawet ci, którzy specjalnie się nie boją represji ze strony aparatu bezpieczeństwa. Wychodzą z założenia, że Mao Zedong robił złe rzeczy, ale zrobił tez dużo dobrych. Nie ma w ich ocenie opcji zero-jedynkowej, czy też czarno-białej. Powrót Hongkongu pod kontrolę Pekinu wielu mieszkańców tego miasta przyjęło z obawą, część wyemigrowała. Zdecydowana większość jednak została, uważając, że są Chińczykami i że Chiny, jakie by nie były, to jest ich kraj. W swoim pragmatycznym relatywizmie nigdy niczego nie potępiają na sto procent.

Ucząc się swojej historii doskonale wiedzą, że nie ma niczego trwałego, że wszystko ulega zmianom, których nie należy też przyjmować za ostateczne i absolutne. Po jednej zmianie następuje druga i tak cały czas. Do tego trzeba po prostu przywyknąć. Już w XIV wieku bowiem niejaki Luo Guanzhong pisał w swojej wielotomowej powieści historycznej  (Chińczycy pisali powieści długo przed Cervantesem) pt. Opowieść o Trzech Królestwach, opowiadającej dzieje od 169 do 280 r. n.e., „Jest powszechnie znaną prawdą, że wszystko co było przez długi czas podzielone, na pewno się zjednoczy, a wszystko co było przez długi czas zjednoczone, na pewno się podzieli”. Zdając sobie z tego sprawę, nie ulegają zbiorowym histeriom czy rozpaczy, tylko spokojnie próbują odczytać swoją rolę społeczną i się w niej spełniać. Czy to dobrze, czy źle – trudno ocenić. Na pewno inaczej, niż w Europie, gdzie raczej nie staramy się poddawać naturalnemu rytmowi, ale ustanawiać tysiącletnie, jeśli nie wieczyste królestwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz