Są tematy, co do których mam głębokie przeświadczenie, że się co do nich nie mylę, ale za nic nie umiałbym tego logicznie uzasadnić. Intuicja jest ważna w wielu dziedzinach, choć jednak najlepiej by było, żeby ją podpierała żelazna logika. Jeżeli o czymś piszemy, powinniśmy oprócz własnej wiary mieć jakieś argumenty za naszą tezą. Jeśli chodzi jednak o tematy związane z odbiorem sztuki, np. muzyki czy malarstwa, bardzo często słowa uzasadnienia naszego osądu stają się niezwykle trudne do znalezienia. To nawet nie jest ten problem. Osobiście uważam, że przy odbiorze wiersza lub utworu muzycznego wszelka próba wyrażenia swoich odczuć słowami, jest owej sztuki profanacją, sprowadzeniem do prymitywnej materii języka naturalnego. Zwolennicy wczesnego Wittgensteina oczywiście cynicznie się uśmiechną, bo wiedzą, że "o czym nie można mówić, o tym należy milczeć". Niemniej chciałbym się podzielić pewnym ogólnym wrażeniem, jakie na mnie robiły utwory pewnego polskiego muzyka.
Zmarły w 2002 roku Wojciech Skowroński zaczynał swoją muzyczną karierę w zespołach jazzowych. Później zaczął się bawić rockiem, lansując swój album "Blues & Rock". W pierwszej połowie lat 70., a więc kiedy byłem w młodszych klasach szkoły podstawowej, radio bombardowało słuchaczy jego przebojem "Ja to się cieszę byle czym", który oczywiście pewne środowiska od razu przerobiły na "Ja to się czeszę byle czym". Starsze pokolenie dostawało wysypki na dźwięki tej muzyki. Trzeba przyznać, że wielu z długowłosych nastolatków tamtego czasu też na taką muzykę w wykonaniu Polaka nie było gotowych. O co mianowicie chodzi? Otóż Wojciech Skowroński był, jak uważam, jednym z nielicznych polskich muzyków, którzy czuli bluesa. Kiedy śpiewał, grał na fortepianie i sobie przytupywał, od razu każdy wiedział, że ma do czynienia z bluesem, któremu ten człowiek się po prostu poddaje. Skowroński nie robił wrażenia pracy nad utworem, który wykonywał, to utwór wykonywał jego. I tu właśnie jest ten problem. Przecież to, co napisałem, to czysta metafora, którą łatwo można na gruncie logiki obalić. Niemniej pozostanę przy swoim zdaniu.
Muzykom rockowym czy bluesowym nie było za komuny łatwo. Teraz zresztą też łatwo nie mają. O wiele lepiej jest gwiazdeczkom wykonującym jakieś bezwartościowe hity. Wszyscy wiemy jak wiele zależy od marketingu i reklamy. Mimo że nie było łatwo, to jednak pewni muzycy i grupy przebijały się do szerokiej publiczności, stając się po jakimś czasie legendami swojego gatunku.
Muzyk, który stworzył zespół grający i śpiewający podobno pierwsze polskie utwory bluesowe, a którego utwory do dziś śpiewa się przy ognisku (albo przynajmniej żąda od ogniskowego gitarzysty), wg mnie cały czas śpiewał jedną piosenkę, która za sprawą toniki, subdominanty i dominanty przypominała bluesa. Każdą frazę kończył charakterystycznym zejściem melodii, robiącym wrażenie, że wykonawca się zmęczył. Niemniej to on jest wśród kolejnych pokoleń uważany za legendę, jeśli nie twórcę polskiego bluesa, podczas gdy o Wojciechu Skowrońskim mało kto pamięta.
Są artyści, którzy doskonale opanowali technikę gry na instrumentach, doskonale grają na gitarach, harmonijkach i perkusji, ale wydają się tylko świetnie przygotowanymi aktorami (całe szczęście, że świetnie, bo przecież mogliby być mniej przygotowani i wtedy to już by była katastrofa). Tymczasem bluesa trzeba czuć i ci, którzy go nigdy nie czuli, a tylko się o tym naczytali i nasłuchali, prawdopodobnie w ogóle nie wiedzą o czym piszę. Po prostu słabość języka jako narzędzia przekazu.
Przez jakiś czas już myślałem, że to ze mną jest coś nie tak i że się czepiam świetnych muzyków nie mając żadnego logicznego uzasadnienia swojej krytyki. Na szczęście co jakiś czas odnajduję opinie w 100% pokrywających się z moimi i wiem, że są jeszcze ludzie czujący bluesa w naszym kraju. Dzięki temu nie przejmuję się opiniami tych, którzy uważają inaczej.
A teraz trochę muzyki pana Wojciecha Skowrońskiego, Polaka, który czuł bluesa:
me>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz