Literatura czy filmy fantasy to niekoniecznie moja bajka. Z racji swojego pierwszego wykształcenia, lubię jeśli historia z dzielnymi wojownikami oparta jest na faktach historycznych, a takich filmów jest nie tak wiele. To znaczy są, ale więszkość z nich z kolei to albo robione z rozmachem bajki - najczęściej hollywoodzkie lub włoskie, albo rozbudowane teatry telewizji (np. polskie czy brytyjskie). Rzadko trafia się dobry film lub serial stricte historyczny.
Jeśli z kolei historia jest baśniowa a osadzona w dawnych czasach, to z kolei lubię, jeśli jest oparta na literaturze z epoki. Tutaj niestety jeszcze bardziej można się rozczarować. Na przykład "Saga o Nibelungach" jako film, to po prostu zwykłe rzemiosło bez większego polotu. Opowieść oparta na legendach naszych słowiańskich przodków "Stara Baśn", jako książka była niezła. Trzeba bowiem pamiętać, że Ignacy Kraszewski był z wykształcenia historykiem i bardzo dbał o zgodność swojej narracji z najnowczym stanem wiedzy historycznej. Oczywiście dzisiaj wiemy, że w VIII-IX w. naszej ery nasi przodkowie nie posługiwali się narzędziami kamiennymi, ponieważ byli doskonałymi fachowcami w wytopie żelaza, ale Kraszewski miał prawo tego jeszcze nie wiedzieć. Niestety na film nakręcony przez ekranizatora Sienkiewiczowskiej "Trylogii" lepiej spuścić litościwą zasłonę milczenia. Z kolei autor jednego z najlepszych polskich filmów uznanych na arenie międzynarodowej, a mianowicie "Faraona", zrobił "Quo vadis", o którym również lepiej nie pamiętać ze względu na wielkość reżysera właśnie.
W ekranizacji powieści w postaci mini-seriali (kiedyś powiedzielibyśmy po prostu "seriali", ale odkąd ten gatunek zaczął się rozciągać w setki jeśli nie tysiące odcinków, trzeba było wymyślić nowe słowo) doskonali są Brytyjczycy. "Ja Klaudiusz" wg powieści Gravesa, z Derekiem Jacobim w roli głównej jest nadal świetny, choć trochę za bardzo przypomina teatr telewizji.
Okazuje się, że współpraca Irlandczyków z Kanadyjczykami zaowocowała świetną produkcją, ale zgodność z faktami została niestety narażona na szwank. Świetny pod względem filmowym serial "The Tudors" wciąga widza przy pomocy doskonałej gry aktorskiej, świetnych dekoracji i zręcznemu montażowi, ale każdy kto kiedykolwiek widział obraz Holbeina, musi stwierdzić, że ten przystojniak (Jonathan Rhys Meyers) niewiele miał wspólnego z nieprzyjemnym grubasem, jakim prawdziwy Henryk VIII był w drugiej połowie swojego życia. Natomiast scena, kiedy pokazują obraz Holbeina z Jonathanem Rhysem Meyersem zamiast oryginału, była wg mnie po prostu groteskowa. Niemniej chwała twórcom, że ważyli sie na ambitny projekt historyczny i nieźle go pod względem filmowym zrealizowali.
Ostatnie polskie seriale historyczne, jakie oglądałem pochodzą z lat 80. ubiegłego stulecia (np. "Królewskie sny" o Władysławie Jagielle) i, mówiąc szczerze, nie da się ich już dzisiaj oglądać. Jakość taśmy filmowej, praca kamery, dość drętwo rozwijająca się akcja i często przegadanie, czasami z dość natrętnym przesłaniem politycznym odnoszącym się do czasów współczesnych, to nie jest coś, co bym polecił współczesnemu widzowi, a już zwłaszcza młodzieży.
Zostawmy jednak moje marzenia, co do tego co i jak należałoby nakręcić. Z dialogu między moim znajomym z Facebooka a jego znajomym, dowiaduję się, że Paweł Huelle przygotowuje scenariusz do telewizyjnej produkcji (wreszcie trochę "misji") o Adamie Mickiewiczu. Wierzę, że gdański pisarz sprawi się ze swoim zadaniem doskonale, ale targają mną obawy, czy nie zawiodą inni odpowiedzialni za ten projekt. Czy będą pieniądze (no bo przecież one są bardziej potrzebne na "Bitwę na głosy", "Jaka to melodia" czy inne programy o charakterze popularno-rozrywkowym).
Do tych wynurzeń na tematy filmowe zainspirował mnie fakt, że oto dałem się wciągnąć mojej żonie w oglądanie serialu "Gra o tron". Nie jest oczywiście serial historyczny, choć oczywiście można by się doszukać jakichś inspiracji historią walk Celtów z Anglosasami, a za Murem (Hadriana?) żyją w dodatku zupełnie dzicy barbarzyńcy i jacyś "obcy" (Kaledończycy, Piktowie?). Oczywiście świat jest całkowicie wymyślony, więc doszukiwanie się analogii z rzeczywistością historczną (poszukiwanie głębokiej struktury), to tylko taka moja zabawa i zupełnie nie ma nic do rzeczy. Mówi się w nim o smokach i jakiejś magii, ale na razie (wczoraj był dopiero drugi odcinek) nie ma tych elementów w nadmiarze. To, co jest, to niestety mnóstwo podłości i okrucieństwa. Zobaczymy! Na razie niecierpliwie czekamy na następny poniedziałek.
Czekając na ten serial, niejako "po drodze" obejrzeliśmy komedię romantyczną "Duchy moich byłych" (Ghosts of Girlfriends Past). Nie lubię komedii romantycznych, bo jak ktoś kiedyś publicznie powiedział (ja prywatnie powtarzam to od dawna) nie są w ogóle śmieszne i najczęściej są mało romantyczne. Nie nastawiałem się więc na żadne wielkie kino i dlatego nie doznałem też rozczarowania. Trzeba dodać, że film jest hołdem dla strukturalistów, bowiem cała jego konstrukcja to konepcja wymyślona przez Charlesa Dickensa w "Opowieści wigilijnej". Oto cynicznego, gardzącego uczuciami podrywacza nawiedzają duchy. Przede wszystkim jego wujka i mentora (po śmierci rodziców, zastępował mu ojca, choć do tej roli najmniej się nadawał) granego przez Micheala Douglasa. Wujek to właśnie playboy, kobieciarz i imprezowicz, który pomógł chłopcu wydostać się z psychicznego dołka po tym, jak miłość jego życia zostaje na balu szkolnym poderwana przez szkolną "gwiazdę" sportu. Okazuje się pojętnym uczniem, i od tej pory nie ma żadnego problemu z zaciągnięciem każdej dziewczyny do łóżka. Duch wujka tłumaczy mu jednak, że głupia jest ta droga i że ona sam zmarnował swoje życie robiąc to, co robił. Zapowiada ukazanie się trzech duchów, które pokażą mu nędzę jego żywota. "Duch przeszłości" to faktycznie szesnastoletnia dziewucha, kórą bohater "zaliczył" na jakiejś imprezie. "Duch drugi" to z kolei żyjąca sekretarka Connora. "Duch przyszłości" to jakaś zupełnie abstrakcyjna anielica, która pokazuje Connorowi jego własny pogrzeb, na którym jedynym żałobnikiem jest jego brat, któremu właśnie zniszczył ślub, doprowadzając pannę młodą do ucieczki. Jak łatwo się domyślić, no bo skoro już wiemy, że jest to "erotyczna Opowieść wigilijna", a znamy strukturę Dickensowskiej historii, w bohaterze następuje głęboka przemiana, zawraca pannę młodą z drogi, wyrzeka się łajdackiego i cynicznego trybu życia i oczywiście wiąże z jedyną prawdziwą miłością swojego życia, która przypadkiem jest oranizatorką uroczystości weselnych jego brata i swojej przyjaciółki. Nie sądzę, że zepsułem komuś zabawę zdradzając koniec filmu, bo jest on przewidywalny od pierwszych minut. Dla kogoś, kto świętował przez dwa dni, może być (są ładne aktorki, więc można przynajmniej popodziwiać ich urodę). Dodatkową rozrywką, po pierwszych sekwencjach, kiedy już rozszyfrowaliśmy "wigilijno-dickensowską" strukturę obrazu, mogą być próby domysłów kim będą kolejne "duchy", ale tutaj spotyka nas raczej rozczarowanie. Na trzeźwo chyba nie dałbym się skusić na obejrzenie tej produkcji.
To tyle moich osobistych i całkowicie subiektywnych refleksji na temat filmów i seriali. Ostatnio "moja bajka" to historie z życia brytyjskich arystokratów i ich służących z XIX i pierwszej połowy XX wieku. Na TVN "Style" polecam "Downtown Abbey". Tylko, że podkreślam, to mój specyficzny gust i ktoś kto lubi wartką akcję, może się rozczarować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz