Jak zwykle tragedia polskiej polityki polega na tym, że nie ma na kogo głosować. Wybór między Lucyferem a Belzebubem to żaden wybór i dlatego czasami w naiwności swojej wypatrujemy jakiejś innej siły, która połączy wszystkie nasze dążenia i oczekiwania wobec porządku publicznego. Janusz Korwin-Mikke, jak zwykle przerysowując sytuację, twierdzi, że jego nową prawicę poprze 30% tych, którzy uwierzyli PO, że PiS do banda oszołomów, i 30% tych, którzy uwierzyli PiS, że PO to banda złodziei. Generalnie mieszczę się doskonale w tej kategorii (tzn. w obu tych kategoriach). Za największą tragedię naszego kraju uważam, że PiS, jako jedyna partia zdolna odebrać głosy PO, nie robi tego na podstawie logicznych argumentów opartych na błędach gospodarczych obecnych władz, ale na trudnym do udowodnienia pustosłowiu, na grubo przesadzonych oskarżeniach, i przede wszystkim na języku metafor. Używając cytatu ze Zbigniewa Herberta o "zdradzonych o świcie" (podczas gdy nikt jeszcze nie udowodnił, że zdarzyło sie coś więcej, niż tragiczny wypadek), PiS dołącza się do mickiewiczowskiej myśli politycznej opartej na romantycznych porywach przemawiających do rozhisteryzowanych staruszek i "pensjonarek" z różnych duszpasterstw. Na poezji nie wolno robić polityki, bo poezja jest irracjonalna! Przynajmniej ta romantyczna.
W takiej sytuacji pojawia sie "niezawodny" Janusz Korwin-Mikke, który krytykuje socjalizm wszędzie gdzie się da, upatrując go (często słusznie) w poglądach ugrupowań powszechnie uważanych za skrajnie prawicowe i narodowe, jak np. LPR czy ONR. Nie przeszkadza mu to jednak zawierać z tymi ugrupowaniami sojuszy, bo przecież gdyby nie takie alianse wbrew ideologii, Janusz Korwin-Mikke nie byłby w stanie zaistnieć.
Lubię go czasami posłuchać, ponieważ, jak każdy z nas od czasu do czasu powie coś mądrego i rozsądnego. Lubię, kiedy prostą logiką "rozwali" jakiegoś nawiedzonego lewicowca. Niestety już w samych założeniach jego ideologii tkwi błąd. Jak każdy ideolog, nie przyjmuje do wiadomości faktów, które przeczą jego idei. Wierzy w to, że przedsiębiorca to "sól tej ziemi", jest uczciwy i pełen dobrej woli. Nie trzeba być zbytnim bystrzakiem, żeby dostrzec, że wielu naszych biznesmenów takich nie jest. W dodatku nie ma czegoś takiego jak warstwa przedsiębiorców działających dla dobra wspólnego. Tak niby wynika z doktryny Adama Smitha, że ci egoistycznie działający chciwcy niejako "niechcący" przyczyniają się do dobra wspólnego. W dużej mierze należy się z tym zgodzić, ale znowu - nie zawsze tak jest. Ktoś, kto już sobie wyrobił silną pozycję na rynku, ten "kosi" drobnicę, wpychając ją w nędzę i nie ma tu żadnych sentymentów. Albo sobie radzisz, albo giniesz (por. usunięcie drobnicy kupieckiej z centrum Warszawy przez HGW). Wielki i bogaty robi co chce, ponieważ z natury dąży do monopolu. Jeżeli państwo jest słabe, czego chce Korwin-Mikke, to nie ma praktycznie mechanizmu, który obroniłby kapitalistyczną drobnicę i tych, którzy są od czarnej roboty, przed samowolą tego, który zupełnie legalnie przy pomocy fuzji i przejęć zdobył sobie pozycję, z której stać go na dyktowanie warunków wszystkim. Świat wyznawców Korwina-Mikke to często naiwni studenci, którzy poczytali klasyków teorii wolnego rynku i wierzą, że istnieją kraje, gdzie wszyscy się bogacą dzięki przedsiębiorczości i pracy, gdzie wolny rynek wymusza konkurencję i jakość, bo przecież jak ktoś robi tandetę, to go klientela opuszcza itd. Nie wiem, jaki kraj mogliby postawić za wzór, bo jak dotąd nigdzie takiego "klasycznego" zjawiska zaobserwować się nie da. Stany Zjednoczone, zanim zaczęły wprowadzać elementy socjalizmu, były krajem zbudowanym na czystej korupcji, gdzie "rekiny wolnego rynku" dzięki powiązaniom ze światem polityki, generowały jeszcze większe bogactwo, a gospodarka kraju była kontrolowana przez kilka rodzin, których liczba nie przekraczała 10. Czy to tak zupełnie źle, też nie przesądzam, ale z kolei, gdyby Theodore Roosevelt, człowiek którego trudno podejrzewać o sympatie lewicowe, nie przycisnął właścicieli kopalń w Pennsylvanii, ci nie ustąpiliby strajkującym górnikom i nadal żyliby w przeświadczeniu, że dobrze jest jak jest.
Solidaryzm społeczny jest siłą pozytywną o ile nie opiera się na przymusie utrzymywania nierobów przez ludzi uczciwie pracujących. Obserwując np. Polaków i Polki wyciągające wszystkie możliwe benefity od państwa brytyjskiego na siebie i swoje dzieci, z których część nigdy nawet do Wielkiej Brytanii nie pojechała, widać jasno do jakich absurdów prowadzi "nadopiekuńcze" państwo. Niemniej to, że istnieje coś takiego, jak wspólny interes, nie powinno pozostawiać wątpliwości. Gdybym był milionerem, to dla własnego komfortu zarówno fizycznego jak i psychicznego, nie chciałbym, żeby w moim sąsiedztwie tworzyły się dzielnice nędzy i wylęgarnie przestępczości. Oczywiście jest na to rada. Można wokół swojego pałacu zbudować pięciometrowy mur. Nie sądzę, żeby to była najlepsza droga.
Ottona von Bismarcka trudno również uznać za lewicowca, a mimo to wprowadził reformy socjalne, dzięki którym Niemcy weszły na wyższy etap rozwoju cywilizacyjnego i nadal sie na nim utrzymują.
Jeśli chodzi o absolutne sprywatyzowanie wszystkiego (łącznie z urzędami, np. wydającymi paszporty), to mam już nie tylko wątpliwości, ale zaczynam wpadać w lekką panikę. Zawsze przypomina mi się przykład starożytnej republiki rzymskiej, kiedy to pobór podatków w prowincjach państwo, będące nadal po prostu tylko miastem, wydzierżawiało tzw. publikanom, czyli prywatnym przedsiębiorcom, których spółki łupiły owe podbite tereny w sposób niemiłosierny. Na dobrą sprawę ustalenie się jedynowładztwa w formie cesarstwa pozwoliło prowincjom odetchnąć z ulgą, bo wprowadzono w nich bezpośrednią kontrolę urzędników państwowych (na których można się było nawet poskarżyć ich zwierzchnikom).
W warunkach idealnego wolnego rynku, jeśli jest możliwość bezkarnego złupienia kogoś, np. każąc mu pracować od świtu do nocy za marne grosze, to można. Oczywiście wolny rynek zakłada, że niezadowolony pracownik może odejść, bo jest wolny. Będąc głodnym nigdzie nie pójdzie, bo zresztą często nie będzie miał alternatywy. No, jest po prostu szereg słabych punktów "czystego wolnego rynku" i trzeba być naprawdę fanatykiem bezmyślnie powtarzającym za Januszem Korwinem-Mikke jego "mądrości", żeby ich nie dostrzec.
W sprawie szkolnictwa osobiście jestem socjalistą, choć nie takim, który wszystko zrównałby w dół. W edukacji, uważam, musi nastąpić powrót do rozwarstwienia na szkoły dla uczniów wybitnych i tych słabszych. Inaczej będziemy się ciągle miotać między frustracją jednych i drugich. Powinny istnieć szkoły prywatne i społeczne, ale państwo nie może zrzucić z siebie odpowiedzialności za edukację młodych Polaków. Gdybyśmy zastosowali założenia Janusza Korwina-Mikke prawdopodobnie wkrótce obudzilibyśmy się w kraju Olivera Twista.
Niemniej, nie wolno lekceważyć tego, co mówią zwolennicy wolnego rynku, ponieważ w tym co mówią jest wiele prawdy. Tam gdzie jest dużo pieniędzy publicznych, tam jest pokusa jeśli nie ich defraudacji, to na pewno wydania w sposób kompletnie głupi i niepotrzebny. To akurat można zaobserwować "gołym okiem". Władze "jadące na PRze" i na pożyczkach nie mogą nas zaprowadzić do dobrobytu. Tzn. pożyczki same w sobie nie są złe, ale znowu - trzeba wiedzieć w co te pieniądze zainwestować, żeby się zwróciły. O to władze nie muszą dbać, bo przecież rządzenie, a więc i odpowiedzialność, przez trzy-cztery kadencje to rzecz prawie niemożliwa.
Z wystąpenia dr Rybickiego proponuję wyciągnąć wnioski:
http://polityczni.pl/kongres_nowej_prawicy_%C5%9Bpiewa,audio,51%20%20,5830.html
Ciekawy jest też tekst profesora Witolda Kieżuna, choć z nieco "innej bajki". Profesor Kieżun, to jak się zdaje, zwolennik PiS, której to partii nie popieram, ale co do diagnozy tego, co się stało z Polską gospodarką w latach 90. trudno się nie zgodzić. Oczywiście inna sprawa, czy ambicja bycia potęgą gospodarczą jest zdrowa w warunkach naszego kraju. Niemniej fakty pozostają takie, że politycy, którzy byli obecni na arenie publicznej od początku III RP aż do dziś, są w dużej mierze odpowiedzialni za to, że walkowerem oddali dużą część polskiego przemysłu ludziom, którzy go po prostu zlikwidowali. To w warunkach wolnego rynku nazywa się nieduolnością lub frajerstwem. PiS w swoim zacietrzewieniu krzyczy, że to po prosstu zdrada. Obawiam się, że oprócz kilku osób, które być może świadomie działają na korzyść firm (państw pewnie też) obcych, większość rządzących w ogóle nie wie, o co chodzi, a przecież ich obowiązkiem jest wiedzieć właśnie, bo po to ich wybieramy.
http://www.bibula.com/?p=34439
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz