Jest piękny wielkanocny poranek. Obudziłem się jednak z myślą, która od wczoraj nie daje mi spokoju. Otóż mamy w rodzinie studentkę i to nie tak dziś popularnego marketingu i zarządzania na prywatnej uczelni, ale na uczelni państwowej (a więc w naszym kraju bardziej prestiżowej), na kierunku, na który naprawdę trudno się dostać i trudno się utrzymać. Dziewczyna jest świetna w tym co robi, zalicza egzaminy i projekty na piątki, świetnie zna angielski (FC zdała już w II klasie liceum). Razem z koleżanką zgłosiły się do programu wymiany studentów "Erazmus". Nasza cioteczna siostrzenica dostała się do programu. Jej koleżanka chyba nie.
Do wyboru miała albo Wilno, albo Brukselę. Lubię Wilno, bo to piękne miasteczko (większe od Białegostoku!), ale uważam, że żeby zobaczyć pewien rozmach w rozumowaniu i otrząsnąć się z prowincjonalnych kompleksów, należy jechać tam, gdzie ów rozmach można zaobserwować, a więc do kraju na nieco wyższym poziomie cywilizacyjnym. Oczywiście ktoś mi zaraz może zarzucić, że to ze mnie wyłazi prowincjonalny kompleks, skoro w ogóle w taki sposób hierarchizuję, nisko przy tym oceniając własny kraj. Być może miałby nawet rację. Niemniej zdania nie zmienię i póki co, uważam, że warto postudiować nawet pół roku na zachodniej uczelni.
Pokolenie rodziców dziewczyny, czyli również moje i mojej żony, w ogóle nie miało takich możliwości jak stypendium zagraniczne. Studenci w moich czasach jeździli na OHP (Ochotnicze Hufce Pracy) do eNeRDówka, Czechosłowacji lub na Węgry (co sprytniejsi biorąc jakieś spodnie na handel), albo po wystaraniu się o paszport i wizę, jechali na Zachód ale po prostu do fizycznej roboty.
Niejednokrotnie krytykowałem i nadal krytykuję pewne idiotyzmy, jakie funduje nam Unia Europejska, ale musiałoby być ze mną coś nie tak, gdybym nie dostrzegł oczywistych dobrodziejstw, jakie nam uczestnictwo w tej strukturze przynosi. Jednym z nich jest właśnie możliwość swobodnego podróżowania i program "Erazmus" dla młodzieży akademickiej.
W zeszłym roku zgłosiła się do mnie dziewczyna na jednej z prywatnych uczelni w celu zaliczenia lektoratu z angielskiego, ponieważ była na rocznej wymianie we Włoszech, gdzie chyba nie miała angielskiego lektoratu. Pamiętałem ją sprzed wyjazdu jako "szarą mysz" chowającą się w ostatniej ławce. Po powrocie opowiedziała mi o tym, jak wyglądały jej studia w Palermo.
Nie znała włoskiego wcale, ale to w większości studentom "Erazmusa" nie przeszkadza, bo teoretycznie powinni chodzić na zajęcia po angielsku. Ale Włosi, nawet ci wykształceni nie są jakimiś entuzjastami języka Byrona. Jeden z profesorów był natomiast strasznym nerwusem i często dawał upust swojej pogardzie wobec studentów zagranicznych, którzy nawet włoskiego nie znają. W związku z tym dziewczyna w ciągu miesiąca opanowała ten język tak, że nie tylko swobodnie się porozumiewała, ale naprawdę studiowała (CZYTAŁA) w tym języku. A czytać trzeba było dużo, bo egzamin z historii sztuki to była naprawdę kobyła. Do egzaminów uczyła się w grupie koleżanek i kolegów (Włochów), co jak wiem funkcjonuje również wśród polskich studentów i jest bardzo pozytywnym zjawiskiem. Egzamin zdała i dało jej to wielką satysfakcję, ponieważ był trudny. Pokonywanie trudnych wyzwań wzmacnia nas i daje pozytywne poczucie własnej wartości i pewności siebie. Stwierdziła, że mimo stresu i strachu, jest bardzo zadowolona, bo wie, że naprawdę coś wie, a nie tylko dostaje zaliczenie od wykładowcy, który się cieszy, że student przyswoił jedną stronę kserokopii.
Dwa lata temu poznałem uroczą parę absolwentów mojego Liceum (IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi), którzy wyjechali na rok na wymianę - chłopak do Brukseli a dziewczyna do Sztokholmu. Oboje spędzili wspaniały i owocny czas. Roczna rozłąka nie zaszkodziła ich związkowi (cholera sam używam już tej nowomowy), bo chyba w niedługim czasie mają zamiar się pobrać. Natomiast tego, że mają teraz przyjaciół z różnych stron świata, że nie mają żadnych kompleksów wobec pierwszego lepszego cwaniaka z Zachodu, to jest po prostu bezcenne!
I wszystko fajnie, tylko że nasza cioteczna siostrzenica zdecydowawszy się już na Brukselę (przez jakiś czas rozważała Wilno), z całego projektu po prostu sobie zrezygnowała. Dziewczyna inteligentna, z ogromną wiedzą i umiejętnościami, ze znajomością języków, po prostu zachowuje się jak prowincjonalna gęś. Nie wiem, czy nazwać to nonszalancją (coś w stylu Imperium Brytyjskiego ze stoickim spokojem pozbywającym się Indii), strachem, prowincjonalnością, czy jeszcze inaczej. Nie mogę przeboleć, że ktoś marnuje taką szansę.
Umiem docenić to co dobre, nawet pewne aspekty PRLu, choć jako całość był jednak beznadziejny. To, co mam komunie do zarzucenia, to fakt, że marnowała ludzki potencjał. Nie dawała się ludziom rozwijać, o ile nie uruchomili odpowiednich kanałów politycznych. W wielu przypadkach ludzki potencjał nadal się w Polsce marnuje, dlatego ludzie szukają szczęścia poza granicami kraju. Niemniej wierutnym kłamstwem byłoby twierdzić, że kompletnie nie ma żadnych możliwości. Może nie ma ich wiele, ale one są, a "Erazmus" jest taką szansą dla młodych, choć właśnie - wcale nie dla każdego, bo jednak ktoś do tego programu nie jest przyjmowany. Tym bardziej ten, kto się zakwalifikował, powinien z tego skorzystać. A tu dziewczyna mówi "nie". Niestety nie umiem się z taką sytuacją pogodzić.
Życie na Podlasiu nie jest najgorsze, przynajmniej w moim przypadku. Bardzo bym chciał, żeby młodzi wykształceni ludzie tutaj zostawali i się osiedlali. Niemniej, póki nie są wciągnięci w ciężki kierat konieczności zarabiania na życie, powinni korzystać z przywilejów, którymi w XIX wieku cieszyła się tylko arystokracja - podróżowania (a przecież wiadomo - "podróże kształcą") i studiowania na zagranicznych uczelniach. Tego się nie powinno odrzucać.
Nie mam możliwości zmiany decyzji młodej dziewczyny, zwłaszcza, że ona zrezygnowała już formalnie z tego "Erazmusa". Za dwie godziny siądziemy do wielkanocnego śniadania, więc będzie miło i sympatycznie. I na tym się chyba trzeba skoncentrować.
Wszystkim czytelnikom tego bloga życzę wesołego Alleluja ("i do przodu", że zacytuję "klasyka"), smacznego jajka i jakże przez nas kochanych "Polaków rozmów"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz