Chyba nikt nie przepadał w szkole za pytaniem „Co autor miał na myśli?” Pytanie to jest już tak wyświechtane, że nawet satyra na jego temat też jest już wyświechtana i nawet nikogo nie śmieszy. Kiedy Roland Barthes ogłosił śmierć autora, ale tak naprawdę już wcześniej, niektórzy teoretycy literatury zaczęli kłaść nacisk na własną interpretację czytelnika, bo tekst jest tylko w jakiejś części przesłaniem autora, natomiast o wiele ważniejsze jest to, co czytelnik z tym tekstem w rozumie swoim uczyni.
Jako uczeń liceum nie czytałem tekstu Barthesa, ani w ogóle żadnych innych teoretyków, ale do takiego podejścia doszedłem na własną rękę, wiedziony jednakowoż nieco mniej szlachetnymi pobudkami, a mianowicie lenistwem odpychającym mnie od studiowania życiorysów pisarzy i doszukiwania się ich wpływu na ich twórczość.
Dzisiaj trochę tych życiorysów liznąłem, choć nadal nie jestem ich entuzjastą. U większości pisarzy zdecydowanie wolę ich książki od studiowania ich często nudnych kolei losów. Np. po przeczytaniu w liceum wszystkich dzieł Żeromskiego, zabrałem się z entuzjazmem do jego Dzienników, ale te oprócz pewnych ciekawostek, ukazały człowieka, który wiódł dość mało urozmaicone życie – bieda, brak matury, potem przygody erotyczne z prostytutkami, rzeżączka, małżeństwo z kobietą, która go wyciągnęła z niebytu, a potem rozwód z nią. Takie tam, panie dziejku, losy cygana i artysty. Za to w powieściach tworzył światy bardzo do mnie przemawiające. (Wiem, wiem, dzisiaj młodzi ludzie mówią, że Żeromskiego nie da się czytać. Ja uważam go jednak za jednego z najlepszych pisarzy w historii polskiej literatury – o wiele lepszego i bardziej wnikliwego od Sienkiewicza i Prusa razem wziętych).
Czytając powieść i szukając w niej odniesień do własnego życia czy poglądów autora można popełnić fatalną pomyłkę. Np. czytając w ostatniej klasie liceum „Przedwiośnie” zacząłem podejrzewać, że Żeromski stał się jakimś lewicowcem, jeśli nie komunistą. Dopiero informacja z zewnątrz, czyli z jego życiorysu, dowiedziałem się, że bolszewizm był mu nie tylko obcy ale wręcz nienawistny.
Jedną z najbardziej zabawnych pomyłek w interpretacji „przesłania jakie autor zawarł w książce”, jaka mi się przydarzyła całkiem niedawno, to odczytanie Brideshead Revisited Evelyn’a Waugh. Oczywiście powieść ma wiele warstw i wątków, choć wszystko opowiedziane jest słowami narratora Charlesa Rydera, agnostyka zaprzyjaźnionego z arystokratyczną rodziną angielskich katolików. Otóż wszelkie fragmenty dotyczące religii Flyte’ów uważałem za satyrę na niedorzeczność i „nieludzkość” podejścia do ludzi i ich uczuć, jakie katolicyzm narzucał sympatycznym skądinąd ludziom. Ryder, narrator, wydaje się może trochę beznamiętny a miejscami cyniczny, ale jego wątpliwości wobec katolicyzmu przyjaciół uważałem za bardzo trafne. Fakt, że już na koniec, główny bohater modli się w kaplicy rezydencji Brideshead, nie dała mi wiele do myślenia, oprócz tego, że w warunkach wojny, w warunkach upadku wszystkiego tego, co się znało do tej pory, nawet agnostyk może doznać potrzeby przyznania się do własnej niemocy wobec rzeczywistości i m.in. objawem tego może być zwrócenie się do Boga, w którego się normalnie nie wierzy. Zdarza się.
Tak to sobie właśnie odczytałem i przyznam się, że nadal tak tę powieść będę odczytywał, natomiast okazuje się, że Evelyn Waugh, będąc katolickim konwertytą, chciał napisać książkę, która inteligentnie przekona czytelników do wartości katolicyzmu, do jego piękna i oczywiście wyższości nad każdym innym światopoglądem, który nie daje człowiekowi żadnej nadziei i umieszcza go w pustej przestrzeni beznadziei. Waugh pisał do Anglików, a więc ludzi sceptycznych, w sprawach wiary już wówczas co najmniej „letnich” jeśli nie obojętnych, wychowanych w tradycji różnych nurtów wewnątrz Kościoła Anglikańskiego. Gdyby napisał książkę bardziej wprost mówiącą o zaletach katolicyzmu, nikt by jej po prostu nie czytał, bo mało kto lubi teksty propagandowe z wyraźnie widocznym celem. Chcąc napisać apoteozę katolicyzmu „dla inteligentnych” musiał swoje przesłanie tak zakamuflować, tak opatrzyć wątpliwościami i krytyką, że tak gruboskórny czytelnik jak ja, w ogóle tej apoteozy nie dostrzegł. Wręcz przeciwnie, znalazł tam to, co sam chciał, a mianowicie krytykę katolicyzmu i wszelkich komplikacji jakie niesie chęć ścisłego trzymania się reguł tej religii.
Wniosek jest chyba tylko jeden. Jeżeli czujesz, że masz misję i chcesz wykazać prawdziwość jakiejś tezy, lepiej napisz esej, albo rozprawę filozoficzną, gdzie od samego początku wiadomo, o co ci chodzi. Powieść z wyraźnym przesłaniem dydaktycznym, moralnym czy politycznym, najczęściej traci walory literackie. Słaba jest po prostu. Natomiast jeżeli powieść jest dobra i czytelnik odnosi wrażenie, że narracja jest obiektywna (czyli tak naprawdę często utożsamia się z narratorem), trzeba się liczyć z tym, że czytelnik znajdzie w niej zupełnie coś innego, niż chciał autor.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz