Niestety studiowanie ekonomii w młodości kojarzyło mi się z czymś niezmiernie nudnym i jestem żywym przykładem tego, jak błędy młodości odbijają się głupotą na stare lata. Jako zawód wybrałem coś od ekonomii różnego, więc na studiowanie opracowań z zakresu gospodarki, finansów, handlu i przemysłu nie bardzo mam czas, czego niezmiernie żałuję, ale jak to powiedziała żaba w znanym dowcipie, "przecież się nie rozdwoję". Ponieważ nie mam ambicji do tytułu ekonomisty, bardzo chętnie pytam tych, którzy są ode mnie w tej dziedzinie mądrzejsi. Kiedy piszę o tym np. na blogu, prawdopodobnie jest to brane za swoistą kokieterię. Tak nie jest. W swoich przemyśleniach na tematy gospodarcze jestem totalnym amatorem i kieruję się tylko i wyłącznie czymś, co sam nazywam zdrowym rozsądkiem. Czytelnicy mają jednak pełne prawo kwestionować przymiotnik z tego zwrotu. Jeżeli jednak kwestionują, to prosiłbym o wytłumaczenie na poziomie elementarnym, gdzie tkwi błąd w moim rozumowaniu.
Ogólnie uważam, że wejście do Unii Europejskiej było konkretnie dla Polski dobre, a wyniki naszej przynależności do owego tworu są widoczne gołym okiem w postaci nie tylko rozkopanych dróg, ale również tych już wybudowanych. Jesteśmy w swojej masie wiecznymi malkontentami, więc zawsze będziemy szukać dziury w całym, bo najszczęśliwiej czujemy się w nieszczęściu, które nas łączy i spaja, tudzież daje poczucie wspólnoty (w cierpieniu). Fakt, że przed 2004 polscy politycy nie mieli pomysłu na dalszy rozwój Polski i że pozytywny "kop", jaki otrzymaliśmy dzięki funduszom unijnym, sprawił, że nasza gospodarka się ożywiła, do wielu nie przemawia. Do mnie z kolei nie przemawiają katastroficzne teksty typu: "wkładamy do Unii więcej, niż dostajemy", bo uważam, że to jakaś bzdura (ale mogę się mylić, bo dokładnie danych finansowych na ten temat nie studiowałem), a nawet jeśli nie, to widząc jak były wydawane nasze wspólne państwowe pieniądze przed 2004, a jak po tej dacie, twierdzę, że jeśli nawet tak, to może i dobrze. Kilometry asfaltu na szerokich drogach bardzo konkretnie do mnie przemawiają. Trochę mniej to, że zaraz po zbudowaniu trzeba je remontować. To już jest kwestia kryminalna i wcale mi się nie podoba.
Nie jestem jednak człowiekiem wiary, choć w ekonomii częściej kieruję się wiarą niż wiedzą (tzn. wierzę pewnym ludziom, których rozumowanie mi się podoba, ale nie jestem na tyle zdeterminowany, żeby podjąć się fachowej weryfikacji tegoż). Nie przyjmuję więc wszystkiego, co proponuje Unia za dobrą monetę. Nie chcę wspominać całego steku bzdurnych przepisów, o których pisano już niejednokrotnie.
To, co mnie ostatnio przyprawia o umysłowe katusze to kompletny brak zrozumienia dla tzw. paktu dla konkurencyjności. Konkurencyjność pojmuję jako możliwość konkurowania na wolnym rynku. Okazuje się jednak, że w znajomości ekonomicznej nomenklatury jestem jeszcze głupszy niż w samej ekonomii. Pakt dla konkurencyjności, popierany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska, to dla mnie czarna magia. Rozumiem, że kiedy do Warszawy przyleciał prezydent Francji Nicolas Sarkozy i kanclerz Niemiec Angela Merkel, żeby namawiać nasze władze do przystąpienia do owego paktu, nasi goście bardzo dobrze rozumieli znaczenie tego słowa. Mam jednak obawy, rządzący Polską w pełni ogarnęli pole semantyczne tego zwrotu. Są w końcu historykami, a więc nieco ekonomii musieli kiedyś liznąć, więc słowo "konkurencja" powinno być im znane.
Ja niestety nie wiem, jak ma wzrosnąć konkurencyjność polskiej gospodarki w warunkach, kiedy podnosi się podatek CIT (zdaje się o 10%). No, giganty sobie jak zwykle poradzą, ale gospodarka Polski opiera się na przedsiębiorstwach średnich i małych, które mogą zacząć się zwijać, jeżeli odczują kolejny środek punitywny nałożony na przesiębiorczość. Narzucenie jednolitych standardów unijnych w dziedzinie podatków i finansowych świadczeń na rzecz państwa, jak w ogóle narzucanie jakichkolwiek standardów, to moim skromnym zdaniem zaprzeczenie samej idei stojącej za słowem "konkurencyjność". Moża ja i głupi jestem, ale dlatego błagam o oświecenie!
Konkurencyjność, jak mi się wydaje, z definicji nie jest zjawiskiem, które jest rozłożone równo. Jeżeli wszyscy mają narzucone te same zasady, stawki podatkowe, ceny, to konkurencyjność spadnie do zera. Przerabialiśmy to przecież za komuny. Po co do tego wracać. Inna sprawa, że ten, komu wyrosła konkurencja w postaci tańszego dostawcy dóbr i usług, chce coś z tą sytuacją zrobić. Francja i Niemcy chcą i wcale im się nie dziwię. To, że my też chcemy, dziwi mnie z kolei niepomiernie! Nasza konkurencyjność spadnie do zera, biznesy się zwiną (no, tutaj po cichu liczę jednak na czynnik psychologiczny, który jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody, a mianowicie na zdrową ludzką chciwość, która pozwoli przetrwać przedsiębiorcom wszelkie szkodliwe nowinki; gorzej będzie z robotnikami, ale kto tam by się nimi przejmował /taki sarkazm/), a Polska pozostanie bezkonkurencyjna tylko w jednej dziedzinie - w eksporcie taniej siły roboczej do krajów, którym konkurencyjność się znacznie poprawi.
Jakaś paranoja! Tylko czyja? Znowu moja? Dajcie znać, co o tym myślicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz