środa, 7 grudnia 2011

Boże Narodzenie a sekularyzm (1)


Każdego roku w okolicach Bożego Narodzenia media zawiadamiają jak to albo w Wielkiej Brytanii, albo w Stanach Zjednoczonych jakiś polityk, czy też grono ludzi u władzy w imię głupio pojętej poprawności politycznej wykonuje jakieś semantyczne wygibasy, czyli robi wszystko, żeby nazwę Boże Narodzenie (ang. Christmas od Christ’s mass, czyli „Msza Chrystusa”) zastąpić jakąś inną, możliwie religijnie neutralną. Pojawiają się więc kartki pocztowe z „życzeniami sezonowymi”, „zimowymi”, „świątecznymi” a nie „bożonarodzeniowymi”,  Wszystko to dlatego, żeby nie urażać, bądź też nie wykluczać wyznawców innych religii.

Jest to o tyle zabawne, że zgłoszenia obrazy uczuć religijnych przez symbole chrześcijańskie zdarzają się bardzo rzadko, natomiast można od czasu do czasu przeczytać w prasie anglojęzycznej oficjalne oświadczenia środowisk bądź to żydowskich, bądź muzułmańskich, że im Boże Narodzenie i ich religijno-chrześcijański charakter wcale nie przeszkadza. Deklaracje takie robią wrażenie szczerych, ponieważ prawdopodobnie wyznawcy judaizmu i islamu zdają sobie sprawę jakie mogą być skutki takiej polityki, gdyby była prowadzona konsekwentnie, dla nich samych. Żydzi chyba nie chcieliby, żeby Chanukę zamienić na Święto Zimowe, czy Paschę na Święto Wiosenne, zaś muzułmanie również nie byliby zachwyceni gdyby Id Al-Adha (Kurban Bajram w językach tureckich) nagle ze święta poddania się woli Allacha ktoś zmienił w Święto Pieczonego Cielaka/Barana.

Obecnie przedstawiciele wszystkich wyznań chrześcijańskich protestują w stanie Rohde Island przeciwko swojemu gubernatorowi, który nazwał choinkę w siedzibie władz stanowych „drzewkiem świątecznym” (holiday tree) a nie „bożonarodzeniowym” (Christmas tree). Sprawa jest z jednej strony zabawna, ale z drugiej wcale nie taka prosta.

Zacząć należałoby od tego, że sama data świąt Bożego Narodzenia nie ma nic wspólnego z urodzinami Jezusa, ponieważ tej nikt nie zna. Od czasów Jezusa upłynęły długie lata, nim chrześcijanie zaadoptowali święto odradzania się Słońca, czyli czasu, kiedy po najkrótszym dniu w roku, zaczyna go przybywać do swoich potrzeb. Po drugie obyczaj dekorowania choinki na Święta nie jest wcale taki stary i jego korzenie niewiele mają wspólnego z chrześcijaństwem. Przypomnieć należy, że choinkę we Włoszech wprowadził dopiero Jan Paweł II, a wcześniej była tam nieznana. Do Polski, podobnie jak do Wielkiej Brytanii, obyczaj dekorowania iglastego drzewka przybył z Niemiec mniej więcej w tym samym czasie, czyli około połowy XIX wieku. Zwyczaj ten jednak przyjął się tak bardzo, że dziś znam osobiście ludzi, którzy daliby głowę, że choinka to „stary, typowo polski zwyczaj”. O snopie przynoszonym na Święta do izby nikt już nie pamięta, nawet „najprawdziwsi Polacy”.

Trzeba jednak przyznać, że generalnie kiedy ludzie mówią o „starej tradycji” zazwyczaj nie mają pojęcia o jakim przeciągu czasu mówią. „Starowiercy” oderwali się od prawosławia na znak protestu przeciwko „nowinkom” patriarchy Nikona, które tak naprawdę nie były żadnymi nowinkami, a wręcz przeciwnie – powrotem do starej tradycji. „Tradycja” w powszechnym przekonaniu to po prostu obyczaje, które znamy od dziecka. Głębiej w przeszłość sięgają tylko ci, którzy interesują się historią.

Sam pamiętam kampanię na rzecz eliminacji alkoholu z Wigilii w latach 70. ubiegłego stulecia, co w religijnych domach katolickich udało się wprowadzić i dzisiejsze pokolenie młodych katolików może uważać wigilijną abstynencję za stary chrześcijański zwyczaj, ale jeszcze w latach 60. a nawet tych wspomnianych 70. alkohol w Wigilię pojawiał się na stole i nie wywoływało to poczucia winy wśród uczestników wieczerzy.

W latach 70. również Kościół zaczął zachęcać wiernych do czytania Pisma Świętego, co wcześniej wcale takie oczywiste nie było, gdyż samodzielne czytania Biblii mogłoby „prostaczka” doprowadzić do herezji. Zmiana tej polityki doprowadziła również do wprowadzenia nowego obyczaju wigilijnego, mianowicie głośnego odczytania, najlepiej przez „głowę rodziny”, fragmentu Ewangelii wg św. Łukasza o narodzeniu Jezusa. Wybór akurat tego ewangelisty prawdopodobnie spowodowany był największymi walorami literackimi tekstu, ponieważ św. Łukasz napisał najobszerniejszą, a przy tym najbardziej baśniową narrację na temat przygód Maryi i Józefa i wszelkich perypetii związanych z przyjściem na świat Jezusa. Nie znajdując żadnego logicznego wytłumaczenia dla narodzin w Betlejem, „mieście Dawidowym”, bo wszyscy wiedzieli, że rodzina mieszkała w Nazaret, autor wymyśla niesamowitą wprost historię o zarządzeniu cesarza Augusta nakazującym spis ludności (inne źródła milczą o spisie ludności w przedziale czasowym, w którym mógł się urodzić Jezus), w dodatku dodaje do tego zarządzenia klauzulę kompletnie bzdurną, a mianowicie, że ludzie musieli wędrować do miejsc, skąd wywodzili się ich przodkowie, a ponieważ Józef i Maryja oboje, wg ewangelistów, pochodzili z królewskiego rodu Dawida, musieli powędrować do miasteczka, gdzie tysiąc lat wcześniej urodził się syn hodowcy owiec i bydła Jessego, Dawid, który potem został królem Izraela (czy to jest prawda, to też kwestia dyskusyjna). To trochę tak, jak gdyby dzisiaj ktoś w celach spisowych nakazywał mieszkańcowi Massachusetts  jechać do jakiejś parafii w Anglii.

Obyczaje stare czy nie stare, zasady demokracji gwarantowane w wielu konstytucjach świata wskazują na to, że nie wolno nikogo zmuszać do uczestnictwa w obrządkach religijnych. Każdy ma jednak PRAWO do uczestniczenia w nich. Niby wszystko proste, ale tutaj dopiero zaczynają się problemy. Bo co uznać już za obrządek religijny, a co jeszcze nie? Jeśli chodzi o podstawowe przejawy religijności, sprawa nie wydaje się skomplikowana. Nikt nikogo nie zapędza na siłę na mszę, ani nikt nikogo z niej nie przegania. (No chyba, że jakiś nawiedzony dyrektor szkoły z okazji święta państwowego każe iść wszystkim dzieciom do kościoła, a także ich nauczycielom, którzy nie są wcale katechetami, a bywają ateistami.) Niemniej kiedy ruch uliczny w mieście jest sparaliżowany z powodu np. drogi krzyżowej, czy procesji na Boże Ciało, to już może się zacząć dyskusja. Dlaczego ateista czy wyznawca innej religii musi np. przez kilka godzin uczestniczyć w katolickich obrządkach tylko dlatego, że jego dom/mieszkanie znajduje się na trasie przemarszu procesji? To są sprawy delikatne, ale jak dotąd siła katolików w Polsce jest na tyle wielka, że nikt specjalnie nie zgłasza pretensji w takich sprawach. Pytanie jednak polega na tym, co jest zmuszaniem do uczestnictwa w obrządkach religijnych, a co nie jest. Być może niektórzy mieszkańcy krajów zachodnich uznali, że nazwanie dekoracyjnej choinki „drzewkiem bożonarodzeniowym” jest już takim „wkręcaniem” ich w obyczajowość im obcą. Osobiście uważam to za grubą przesadę, bo świętować lubią prawie wszyscy, natomiast czy drzewko nazywa się tak czy inaczej, nie powinno dla nikogo mieć większego znaczenia.

Od dość długiego czasu na Zachodzie panuje opinia, że gwarantem religijnego pokoju w państwie jest jego świecki charakter. W dużej mierze zgadzam się z tym poglądem, ponieważ uważam, że instytucja państwa nie powinna się angażować po stronie żadnego poglądu nieweryfikowalnego empirycznie, choć oczywiście przedstawiciele religii mają prawo w tym państwie do wyrażenia własnego zdania, a nawet kształtowania prawa wg swoich poglądów, jeżeli uzyskają odpowiednią liczbę głosów. No takie są prawa demokracji. Natura państwa jednak powinna pozostać świecka. Jeżeli natomiast chodzi o stosunek do symboli religijnych, to tutaj zasada świeckości może się manifestować w różnych postawach. Osobiście najwyraźniej dostrzegam dwie główne – anglosaską i francusko-turecką. 

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz