piątek, 23 grudnia 2011

Niż demograficzny a szkolnictwo wyższe (2)

Problem z zalewem studentów, którzy w czasach komuny ledwo skończyliby zasadniczą szkołę zawodową, można rozwiązać stosując elastyczny system, o którym pisałem w poprzednim wpisie na ten temat. Rzecz polegałaby jednak na tym, że pracownicy wyższych uczelni musieliby nieco "spuścić powietrze z balonu" i pozwolić na to, że niektórzy absolwenci uczelni dostaliby dyplom o niższej randze.

Często się dziwiłem, że władzom prywatnych uczelni tak bardzo zależy na tym, żeby studenci ostatnich lat kończyli swoją edukację dyplomem licencjata czy potem magistra, mimo, że nic nie umieją. Z łajdacko-cynicznego punktu widzenia można przecież powiedzieć, że skoro wyciągnęliśmy już z tych biednych nieuków pieniądze, to już nie musimy się dalej wygłupiać i możemy ich oblać na ostatnim roku nie dopuszczając do obrony pracy dyplomowej. Tak cyniczne władze prywatnych uczelni jednak nie są i naciskają, żeby jednak każdy absolwent dyplom zdobył.

Otóż nie musimy być cynicznymi łajdakami, ale możemy słabszym studentom doradzić wybranie mniejszej liczby kursów i to takich nastawionych na bardziej praktyczne niż akademickie wykorzystanie w życiu. Taki przykładowy słabszy student zamiast wybierać pięć dodatkowych przedmiotów związanych z ekonomią, mógłby sobie wybrać jakiś jeden, np. rachunkowość, a do tego kilka przedmiotów praktycznych, typu kursy obsługi programów biurowych, bezwzrokowe pisanie na klawiaturze itp. Byłyby to przedmioty, na które mogliby uczęszczać również studenci nastawieni bardziej ambitnie, tylko że dla nich byłyby to przedmioty naprawdę tylko wspomagające, a dla tych słabszych, byłyby one wiodące i zapewniające im konkretny zawód, np. sprzedawcy w sklepie (gdyby np. po drodze doradzono mu jeszcze kurs towaroznawstwa). W ten sposób wyższa uczelnia częściowo przejęłaby rolę studiów policealnych, ale dlaczego nie? Człowiek, który kształciłby się tylko w kilku przedmiotach i przygotowywałby się do zawodu, otrzymałby dyplom np. technika, a jego kolega, który w tym czasie zdobyłby większą wiedzę dzięki uczestnictwu w większej liczbie kursów i zaliczeniu ich na wyższe oceny, otrzymywałby tytuł licencjata.

Gdyby natomiast student słabszy, na którymś etapie swojego życia zapragnął jednak poszerzyć swoje horyzonty i zdobyć wyższe kwalifikacje, mógłby zapisać się na kilka dodatkowych kursów, w tym na seminarium, na którym napisałby pracę dyplomową i w ten sposób otrzymałby szansę na zdobycie tytułu licencjata, a potem również magistra.

Problem obecnie polega bowiem na tym, że studentom słabszym stawia się te same wymagania co tym lepszym, przez co ci pierwsi żyją początkowo w stanie frustracji ale potem, widząc, że wykładowcy robią z siebie idiotów i ich i tak przepuszczają, przestają się czymkolwiek przejmować i w ogóle się nie uczą. Studenci lepsi też oczywiście na tym tracą, bo wykładowcy jednak stopniowo obniżają wymagania i nie dają tym ambitnym tego, na co ci zasługują. Tę fikcję trzeba zlikwidować. Słabszym trzeba dać szansę, żeby nauczyli się czegokolwiek, ale jednak żeby się nauczyli, co mogłoby zostać nagrodzone właśnie jakimś dyplomem niższej rangi niż licencjat, zaś tym ambitnym trzeba jak najwcześniej dawać szansę na zajęcia typu seminaryjno-laboratoryjne, które polegają na bezpośrednim kontakcie z mistrzem, czyli profesorem danej dziedziny. To wszystko może się dziać w ramach jednej uczelni, gdzie dany wydział po prostu organizuje (dostarcza, żeby wyrazić się bardziej precyzyjnie, choć brzydko) kursy i zajęcia, zaś sprawą studenta jest jak wiele on z tego wyniesie.

Studenci z najwyższymi ocenami z egzaminów i prac seminaryjnych otrzymywaliby dyplom licencjata "z honorami" (to z systemu anglosaskiego), co byłoby od razu sygnałem dla potencjalnego pracodawcy, że jest to człowiek o wysokich kwalifikacjach zarówno zawodowych jak i akademickich.

Wydaje mi się, że taki system mógłby działać. Oczywiście model ten istnieje i funkcjonuje w mojej głowie i nie ma żadnej gwarancji, że zadziała w praktyce. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do pracy z ludźmi o zróżnicowanych zdolnościach. Na tym polu polscy wykładowcy musieliby jeszcze wiele zrobić. Istnieje też obawa, że jeżeli tych mniej zdolnych studentów pojawi się zbyt wielu, a tych z ambicjami akademickimi zdecydowanie mniej, faktycznie uczelnia przekształci się w jakieś studium policealne. Tutaj jednak trzeba by dopracować szczegóły i odpowiednio nastawić kadrę akademicką w kierunku odpowiedniej polityki rekrutacyjnej. Tym powinny się zajmować wyspecjalizowane komórki do spraw dydaktyki. Kadra naukowa bowiem powinna w tym czasie zajmować się przede wszystkim samorozwojem i rozwojem polskiej nauki.

3 komentarze:

  1. Rozwiązanie ciekawe, powiedziałabym nawet, że "życiowe". Likwiduje to także problemy pojawiające się, np. w handlu: pracownik sklepu jest po technikum z wykształceniem "handlowym", ale przez brak wyższego wykształcenia nigdy nie awansuje na managera (szalenie nadużywane słowo w Polsce) tegoż sklepu. Ucząc się w policealnej szkole wyższej może jednocześnie pracować i mieć świadomość, że podnosi swoje kwalifikacje i do końca życia pracownikiem fizycznym nie będzie. Takie spojrzenie jest także ciekawe w kontekście nadchodzącego niżu. Ale czy wyrównywanie szans pomiędzy uzdolnionymi i tymi... powiedzmy mniej lub w ogóle, nie powinno zaczynać się wcześniej? Nie chcę tu proponować drugiej Japonii. Ktoś już to zrobił i nic nie wyszło - a szkoda. Ciekawie jednak byłoby oglądać reakcję kłopotliwych uczniów szkół gimnazjalnych, gdyby na przykład zaproponować pewnie rozwiązanie przy rekrutacji do liceum. W ostatnim roku szkolnym, jak zawsze do tej pory zresztą, maksymalna ilość punktów "do średniej" wynosiła 200. Zamknijmy więc licea ogólnokształcące nr 678 i wzwyż, które proponują profil "łyżwiarski" (to fakt nie żart!) i przyjmujmy do ogólniaków tylko osoby z wynikiem 100pkt i więcej. 100-50pkt technika, poniżej zawodówki. Wiem, że moje myślenie może być niesprawiedliwe (wolę o nim myśleć - rewolucyjne). W dzisiejszych pięknych czasach, podobno jedynym zajęciem nastolatka ma być nauka, która jak niejednokrotnie podkreślałam, straciła swój prestiż. Skoro to jedyne ichnie zajęcie, niech odnajdą w sobie motywację już w wieku lat 15, że to co robią procentuje w przyszłości. W końcu i tak zakładamy, że mając 19 lat potrafią zdecydować się na jeden konkretny kierunek bez żadnej elastyczności w programie studiów...

    OdpowiedzUsuń
  2. Problemem największym z którym ten model musiałby się zmierzyć, to kondycja kadry, problem polega na tym by chciała myśleć, i by chciała chcieć, degradacja kadry jest ogromna ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście, że najlepszym rozwiązaniem byłby powrót do starego systemu, kiedy nastolatek nie mający serca (przede wszystkim), ani głowy do nauki, szedł do zasadniczej szkoły zawodowej i zdobywał konkretny fach, który często w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. A jak po drodze dojrzał do dalszej nauki, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby kontynuował naukę w technikum albo w liceum dla pracujących. Nie wiem jednak, czy którykolwiek minister odważy się na taki krok. Szkolnictwo zawodowe wymaga dużych nakładów finansowych - maszyny, materiały itd.

    OdpowiedzUsuń