środa, 14 grudnia 2011

Język polski kontra.język angielski, czyli o tym, co filmowi pomaga odnieść komercyjny sukces

Zalew kultury amerykańskiej, który w Polsce zaczął się w latach 50. wraz z subkulturą bikiniarską, spowodował, że angielszczyzna w muzyce rozrywkowej zaczęła się stawać niemal bezdyskusyjnym wymogiem. Jazzowi idole tamtych czasów to przecież Amerykanie, a wkrótce z Ameryki przyszedł też rock’n’roll, który z kolei polscy publicyści przerobili na big-beat (nikt tej składającej się z angielskich słów nazwy nie używał w żadnym kraju anglojęzycznym).

W latach 60. zaczęto lansować hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, co zaowocowało nie tylko tym, że dziś zapomniany Toni Keczer (ja akurat pamiętam go tylko z kilku winylowych singli moich rodziców, zaś niedawno „odkryłem” go na YouTube) oprócz naśladowania Elvisa Presleya zaśpiewał też kilka piosenek w języku ojczystym, zaś na scenie „big-beatowej” pojawiła się cała plejada młodych ludzi faktycznie śpiewających po polsku.

Do mojego pokolenia tamten szał na polskie piosenki rockowe dotarł już tylko w formie telewizyjnych programów wspomnieniowych i kilku płyt moich rodziców i ciotki. Sam dorastałem w latach 70., kiedy to polska muzyka rozrywkowa owszem istniała, ale nie bójmy się brutalnej prawdy, my mieliśmy ją w pogardzie. Organizatorzy rozrywki lansowali piosenkarzy i zespoły, których muzykę uważaliśmy za „obciachową” (choć nie jestem pewien, czy w latach 70. używaliśmy słowa „obciach”), zaś o takich zespołach jak „Budka Suflera” czy SBB dowiedziałem się chyba około roku 1978 albo i później.

Kiedy przy okazji rocznicy stanu wojennego Skiba mówił o podziemnych grupach punkowych lat 80., z pewną pogardą wyrażając się o kapelach, które wówczas legalnie grały koncerty i nagrywały płyty, a więc Manaam, Perfekt, Republika czy Kombi, mnie przypomniało się coś zupełnie innego, a mianowicie, że lansowana wówczas w mediach Muzyka Młodej Generacji, MMG, czyli taki chwyt marketingowy czasów komuny, cale moje pokolenie przywiodła na języka ojczystego łono. Oczywiście nadal nagrywaliśmy z radia na magnetofony, zarówno szpulowe, jak i coraz bardziej wówczas popularne kasetowe, Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath (a więc grupy o dekadę starsze), oraz Police, Dire Straits, Pink Floyd i szereg innych grup, które nam proponowali panowie Kaczkowski czy Niedźwiedzki w III programie polskiego radia, ale na zupełnie równoprawnych zasadach słuchaliśmy przebojów ówczesnych „koncesjonowanych” kapel polskich.

Kiedy nieżyjący już kolega z mojej licealnej klasy, Paweł Frankowski, przyniósł do szkoły kasetę z dwoma utworami „Kryzysu” (później „Brygada Kryzys”), a mianowicie „Wojny Gwiezdne” i „Telewizja”, od razu nauczyliśmy się je grać na gitarach i śpiewać, ponieważ po pierwsze brzmiały zupełnie odjazdowo w porównaniu z komercją tamtych czasów, a po drugie, nie oszukujmy się, nie stanowiły zbytniego wyzwania dla umiejętności posługiwania się gitarą czy aparatem głosowym.

Niemniej podziemie podziemiem, ale dla wielu z nas, choć może mało kto sobie to uświadamia, te zespoły, których można było słuchać w mediach (dorabiane legendy o ich wielkiej opozycyjności politycznej to już zupełnie inna sprawa), przywróciły moje pokolenie językowi polskiemu. Stwierdzam to autorytatywnie i o ile w wielu innych wpisach na tym blogu, czekam na uwagi krytyczne czy prostujące coś, czego do końca nie wiem, to w tym wypadku gwiżdżę na to, czy ktoś się z tą tezą zgadza czy nie! ;)

O polskiej sztuce filmowej można napisać całe tomy, z których kilkaset stron można by poświęcić na lamenty na temat tego, że żadna z polskich produkcji nie otrzymała Oscara i że w ogóle mało jest nasza kinematografia ceniona w świecie. Nominacji, owszem, kilka było, ale na tym się skończyło. Pal licho Oscary, bo z nimi jest trochę tak jak z literackim Noblem, część ich zdobywców faktycznie zasługuje na miejsce w historii kina, ale wiele z nich można sobie spokojnie darować bez uszczerbku dla naszej ogólnej wiedzy o kulturze światowej.

Istnieją jednak filmy, które przy umiejętnym marketingu, miałyby szansę jeśli nie na Oscara, to przynajmniej na sukces kasowy. Martin Scorsese ceni „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa, który dzięki staraniom amerykańskiego reżysera stał się dostępny na DVD dla amerykańskiej widowni, zaś na „Faraona” kilkakrotnie trafiłem na niemieckich kanałach telewizyjnych. Osobiście uważam „Ziemię obiecaną” za film światowej klasy, podobnie „Potop”. Zupełnie przypadkiem trafiłem na YouTube na dwie parodie zwiastunów filmowych w stylu amerykańskim, ale za to nie żadnych hollywoodzkich hitów, tylko polskich „klasyków”, czyli „Potopu” właśnie i „Krzyżaków”. Proponuję je obejrzeć:
A teraz przyznajcie, moje drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, ale postarajcie się być obiektywni, czy gdybyście tych filmów nie znali, a obejrzelibyście takie „trailery” (no jednak znowu ten angielski), nie zechcielibyście pójść na nie do kina? Ja na pewno tak!

Zacząłem się zastanawiać, co sprawia, że takie filmy „w pigułce”, jakimi są tego typu zwiastuny, mają taką moc przyciągania. Oczywiście zawsze wybiera się takie sceny, które docierają do najbardziej pierwotnych warstw świadomości widza – przemoc i seks to podstawa. Potem jednak mogą być też sceny miłosne, choć wcale nie erotyczne, jakaś scenka rodzinna, trafiająca do naszego poczucia sielankowości, żeby ją zaraz pogwałcić wybuchem armatnim, albo zakrwawionym ciałem. W każdym razie dobór scen do zwiastuna to połowa sukcesu. Czy to wystarczy? Niestety nie. Uważam, że polskiemu kinu brakuje rozmachu jeśli chodzi o muzykę. Bronią się tu filmy z lat 60., choć oczywiście jest to muzyka komponowana w stylu tamtej epoki. Muzyki filmowej z lat 70. i 80. nie trawię. Jak słyszę wibrafon w tle, zaczyna mi się robić mdło. Seriale i filmy z lat 80. to z kolei często muzyka Przemysława Gintrowskiego grana za syntezatorach. Sam kompozytor wydawał się jak najbardziej w porządku, śpiewał Kaczmarskiego i teksty Herberta, ale jako autor muzyki filmowej był, wg mnie oczywiście, pewnym nieporozumieniem.

Tymczasem proszę zwrócić uwagę na muzykę podłożoną pod te youtubowe żarty. Są to oczywiście podkłady do hollywoodzkich wysokobudżetowych produkcji, które brzmią monumentalnie i porywająco zarazem. Może polscy kompozytorzy, a może to reżyserzy, boją się, że ktoś im zarzuci zbytni patos, ale takie obawy w przypadku kina są bez sensu. Kino, mimo wszystkich wyżyn, na jakie jest w stanie się wznieść, to nadal sztuka „jarmarczna”, dla szerokich mas. Generalnie ten tekst jest o takim właśnie kinie, a nie o filmach nastawionych na efekt artystyczny raczej niż na komercyjny sukces. Piszę tutaj o tzw. głównym nurcie kina komercyjnego, które również może osiągnąć jakość artystyczną. Jeżeli na ludzi działa muzyka pełna patosu, albo do innych scen ckliwa i przesłodzona, to należy to widzom dać i nie sadzić się na coś, co tylko pozornie jest ambitne, a przeważnie jest po prostu słabe.

Przeciętny widz, jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, lubi to co już zna. A jakie filmy zna przeciętny widz, obecnie obojętnie czy to polski, czy niemiecki, francuski czy włoski? Oczywiście wszyscy oglądamy najczęściej produkcje z Hollywood. Amerykanie mają pieniądze i kręcą tych filmów dużo. Jest z czego wybierać, więc co jakiś czas trafiają się rzeczy całkowicie komercyjne, ale równocześnie na doskonałym poziomie (filmy Spielberga to przecież najlepszy przykład). Cały świat ogląda więc produkcje amerykańskie, w których mówią po angielsku i to tak, jak lubimy, czyli np. pojawia się ciepła narracja z „offu” (no nie uniknę angielszczyzny w środku polskiego tekstu niestety), a potem dopiero powoli pokazuje się nam aktora wypowiadającego te słowa. Kochamy ten chwyt. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że człowiek myśli narracyjnie? Osobiście uważam, że film powinien uciekać się do narracji z offu jak najrzadziej, ponieważ sztuka polega na operowaniu środkami filmowymi, a nie literacko-teatralnymi, ale kiedy słyszymy szlachetnego starca zaczynającego opowiadać historię tego, co przeżył i widział, czy nie wracamy do krainy dzieciństwa i własnych dziadków opowiadających nam swoje dzieje, które często brzmią lepiej niż najlepiej napisana baśń?

Rzecz teraz w tym, że jesteśmy przyzwyczajeni to słuchania tych filmowych narracji po angielsku! Jest to zjawisko, które ktoś powinien dobrze zbadać na jakiejś naprawdę reprezentatywnej grupie. Śmiem twierdzić, że film, który zaczyna się nawet od takiego samego chwytu, ale po polsku, nie wywołuje w nas takiej chęci dalszego oglądania. Tutaj zastrzegam, że mogę się mylić i jest to moje subiektywne wrażenie.

Polscy reżyserzy, nawet ci wielcy, a więc ci, którzy w swoim życiu nakręcili jeden czy nawet wiele świetnych filmów, są dość nierówni, ponieważ po takiej świetnej produkcji nagle potrafią nas rozczarować obrazem słabym. „Quo vadis” Kawalerowicza, a więc twórcy doskonałego „Faraona”, robi wrażenie wielkiego teatru telewizji a nie filmu, m.in. ze względu na wyeksponowanie gry doskonałych aktorów, ale już bez hollywoodzkiego rozmachu jeśli chodzi o kręcenie samych scen. Oczywiście ograniczoność budżetu grała tutaj najważniejszą rolę, ale nie wszystko da się tym wytłumaczyć. Muzyki z „Quo vadis” np. w ogóle nie pamiętam, a z „Ostatniego Mohikanina” czy „Władcy pierścieni” i owszem.

Próby naśladowania Amerykanów nie gwarantują oczywiście sukcesów, czego przykładem jest choćby „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. Napisy informujące widza o dacie i miejscu danej sceny, które w amerykańskich filmach w ogóle nie drażnią, mnie osobiście w ekranizacji pierwszej części Trylogii Sienkiewicza z jednej strony denerwowały, a z drugiej śmieszyły. Zwiastuny tego filmu, o ile dobrze pamiętam, były zrobione dobrze, zgodnie z amerykańską sztuką, ale czegoś jednak brakowało. Łapię się chyba na tym, że chyba bardziej „nadętej” muzyki i … języka angielskiego.

Ktoś musi w Polsce wziąć na siebie tę rolę, jaką prawdopodobnie nieświadomie odegrały zespoły rockowe spod znaku MMG z początku lat 80. ubiegłego stulecia. Ktoś powinien zacząć robić dobre filmy komercyjne. Oczywiście wiadomo, że pieniądze szczęścia nie dają, ale bardzo by w takim przypadku pomogły. Rzecz tylko w tym, że jak już się znajdą, żeby reżyser nie robił kolejnej nieudanej produkcji, która na utwór intelektualno-artystyczny jest zbyt komercyjna, natomiast na dobrą komercję jest po prostu za słaby. Komedyjki, jakich się u nas ostatnio kręci wiele, tego nie zrobią. Są w większości nudne i mało śmieszne, choć to oczywiście kwestia gustu. Żeby jednak widza przyzwyczaić do tego, że język polski może być językiem filmowo atrakcyjnym, trzeba mieć filmy, przy pomocy których to się stanie. Trzeba mieć ich dużo i na dobrym poziomie.

2 komentarze:

  1. Ja jakoś nie specjalnie patrzę na to z tej strony gdyż uczę się języka angielskiego i wiem jak fajnym językiem on jest. Tym bardziej, gdy do pomocy mam repetytorium https://www.jezykiobce.pl/s/133/repetytorium-jezyk-angielski które jak dla mnie sprawdza się jeszcze lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdy jakoś nie patrzyłem na naukę języka obcego pod tym kątem i nie ważne dla mnie było to czy język polski czy angielski ma jakieś większe zalety. nawet jak dzieciaki chodzą na kurs języka angielskiego https://lincoln.edu.pl/krakow/jezyk-angielski/kurs-angielskiego-dla-mlodziezy/ to widzę, że na ten moment bardzo podoba im się nauka języków obcych.

    OdpowiedzUsuń