Adam Hanuszkiewicz to postać, która po prostu „zawsze była” gdzieś w mojej świadomości. Myślę, że fakt ten miał swoje źródło w moim maniactwie telewizyjnym z lat 70. ubiegłego stulecia. Wówczas to pan Adam pojawiał się tam często, a ponieważ był człowiekiem wypowiadającym się piękną polszczyzną, a poza tym przypominał mi jednego z moich wujków, bardzo tego człowieka polubiłem i każde jego pojawienie się na ekranie telewizyjnym sprawiało mi przyjemność.
Usiłuję sobie przypomnieć czym Adam Hanuszkiewicz mnie ujął i myślę, że najstarszym wspomnieniem z jego udziałem był spektakl telewizyjny (broń Boże nie filmowy) pt. „Pan Tadeusz” realizowany w latach 1970-71, właśnie przez niego. Młodego Tadeusza Soplicę grał wówczas młody Andrzej Zaorski, zaś sam pan Adam pojawiał się od czasu do czasu jako narrator, czyli sam Adam Mickiewicz. O ile w gąszczu krytyki samego Mickiewicza i jego wizji polskości, której ofiarami wszyscy jesteśmy (to mówi mój rozum), samo jego dzieło można poddać okrutnej krytyce, to zdolność dotarcia do tej części naszej jaźni, która wizję tę przyjmuje bezkrytycznie (to już przemawia moje serce, mówiąc metaforycznie), w spektaklu Adama Hanuszkiewicza ujawniła się wprost cudownie, choć zastosowane środki ze względów stopnia zaawansowania ówczesnej techniki (młodym tłumaczę: technologii) musiały być ograniczone (czerń i biel, rysowane w tle dekoracje a na ich tle deklamujący aktorzy). Byłoby grubą przesadą, gdybym teraz twierdził, że jako dziecko byłem bardzo zachwycony tym spektaklem Faktem pozostaje, że zapadł mi w pamięć i to się chyba liczy. Uważam bowiem, że pan Adam Hanuszkiewicz był człowiekiem, który romantyków naprawdę czuł.
Oczywiście to, co historia teatru będzie Hanuszkiewiczowi zawsze pamiętała, niezależnie od tego czy dobrze, czy źle, to oczywiście „Balladyna” Słowackiego z motocyklami na scenie. Z czasem nawet ci, którzy odsądzali reżysera od czci i wiary za to szokujące wówczas nowatorstwo, przyznawali, że pan Adam zrobił spektakl, który nie mógł widza pozostawić obojętnym. W sztuce natomiast przede wszystkim to się liczy. A że przy okazji obiektem prowokacji było kolejne dzieło epoki romantyzmu, wskazuje na to, że Adam Hanuszkiewicz romantykami się przejmował i chyba w końcu wyczuł o co im w swoich dziełach chodziło.
Powtórka spektaklu teatru telewizji z roku 1958 zaserwowana nam dzisiaj po „Wiadomościach” przypomniała mi, że Adam Hanuszkiewicz był również, a może przede wszystkim aktorem. Podobnie jak Jan Nowicki (przepraszam za skojarzenie, bo to nieco inne pokolenie), nie był przedstawicielem tego zawodu, który zagrałby cokolwiek reżyser by od niego zażądał. Adam Hanuszkiewicz, gdziekolwiek by go obsadzono, byłby po prostu Adamem Hanuszkiewiczem i „sprzedawałby” siebie. Nie jest to w tym wypadku żaden zarzut, ale stwierdzenie faktu, pomijając już to, że pewnych ludzi kochamy właśnie za to, że są sobą w każdej sytuacji.
Wszystko fajnie, ale problem tkwi w tym, że ja pana Adama nie pamiętam ze zbyt wielu ról, a bardziej z wypowiedzi na antenie telewizyjnej przy różnych okazjach praktycznie nie związanych z niczym. Pan Adam bowiem utkwił w mojej pamięci jako ktoś, kogo dzisiaj się nazywa ohydnym mianem wziętym z języka angielskiego, a mianowicie „celebryty”. Gdybym miał wyciągnąć z pamięci kogoś z tamtych czasów, komu również mógłbym przypisać (ale tylko z grubsza) to miano, to swego rodzaju "celebrytą" był Krzysztof Teodor Toeplitz (KTT), który bez żadnego zażenowania wypowiadał się na wszystkie, ale to dosłownie wszystkie możliwe tematy, na które ktoś mógłby się publicznie wypowiadać. Czasy były jednak takie, że tych ludzi nie było zbyt wielu, o czym świadczy choćby to, że tylko tylu ich zapamiętałem, co pewnie się brało z jakiejś tam komunistycznej polityki. Niemniej jakość wypowiedzi ówczesnych „celebrytów”, pewnie dzięki ograniczoności ich liczby, wydaje mi się do dziś o niebo wyższa od wypowiedzi dzisiejszych postaci telewizyjnych udzielających się na antenie „na każdy temat”. (Przykłady, które przychodzą mi do głowy to KASA i Norbi, czyli raperzy z lat 90. , którzy po wypromowaniu kilku wątpliwych przebojów, stali się czołowymi telewizyjnymi intelektualistami).
Kilka wypowiedzi pana Adama Hanuszkiewicza utkwiło w mojej pamięci. Jedna z nich była na temat polszczyzny, a mianowicie czasownika „zakładać”. Adama Hanuszkiewicza bardzo drażniło używanie tego słowa w stosunku do części garderoby. „Zakładać”, wg niego, to można było partię albo inną organizację, ale nie ubranie. O kapeluszu czy marynarce należało mówić „wkładać”. Dla mnie i mojego pokolenia był to niuans prawie nie do pojęcia, choć osobiście po tym publicznym wystąpieniu pana Adama zacząłem uważać na to, że pewne rzeczy jednak na siebie WKŁADAM, a nie zakładam.
Innym razem telewizja polska pokazała pana Adama jako jedynego faceta w PRL, który wie, jak się wiąże muszkę. Nie do końca wiem, jaka jest świadomość dzisiejszej młodzieży, ale np. wielu przedstawicieli pokolenia moich rodziców, w tym mój teść, przez wiele lat nie zdawało sobie sprawy, że muszkę się w ogóle wiąże. W peerelowskiej rzeczywistości bowiem jedyne muszki, jakie można było nabyć w sklepie to były albo takie już zawiązane na gumce, albo na tasiemkę z zapięciem. Stąd kompletna dezorientacja niektórych, czym były te dziwne skrawki tkaniny zwisające pijanym Amerykanom po obu stronach kołnierzyka na przyjęciach znanych z hollywoodzkich filmów. Kto nie trafił na ten program z panem Adamem Hanuszkiewiczem, który pokazywał, jak się wiąże muszkę, ten przez wiele lat żył w tej nieświadomości.
Innym razem w trakcie jakiegoś wywiadu (lata komuny!) pan Adam Hanuszkiewicz powiedział, że należy do tego pokolenia, któremu na widok kogoś znajomego ręka automatycznie biegnie do kapelusza/czapki, żeby owo nakrycie głowy uchylić na znak szacunku, czego nie zauważał u pokolenia młodszego.
Piszę o tym wszystkim między innymi po to, żeby pokazać jak przedziwne są drogi tzw. wychowania. Przyznam otwarcie, że przy tak okrzyczanych nazwiskach jak Wajda czy Polański, Adam Hanuszkiewicz nie wypadał zbyt okazale jako reżyser. Jako aktor mógł być uznany za talent, ale znowu byli nawet w PRLu tacy, którzy go przewyższali. Nie można pana Adama uważać również za wzór życia w moralności. Jak się wczoraj dowiedziałem z Wikipedii, był człowiekiem czterokrotnie żonatym, z czego osobiście pamiętałem tylko jego małżeństwo z Zofią Kucówną (nota bene, jedną z najlepszych aktorek w historii polskiego teatru i filmu). Niemniej zapamiętałem jego wypowiedź, w której powiedział, że wszystko w swoim życiu zawdzięcza „babom”. Nie wiem, jak go oceniały jego kolejne żony, ale osobiście mam wrażenie, że cokolwiek by o nim nie mówić, pan Adam po prostu kochał kobiety. Sytuacja taka siłą rzeczy tworzy szereg komplikacji, zwłaszcza kiedy ta miłość jest wzajemna. Tutaj niestety pojawiają się problemy z wiernością. Nie chcę jednak drążyć tego tematu, ponieważ nie uważam się za uprawnionego do moralnej oceny kogokolwiek, zaś jako mężczyzna myślę, że jestem w stanie taką postawę zrozumieć.
Ciekawą radę dał też pan Adam studentom, a choć miał na myśli studentów szkół aktorskich, pewnie dałoby się to rozszerzyć na wszystkich innych. Chodziło mianowicie o to, żeby ci młodzi ludzie nigdy nie pozwolili swoim wykładowcom mówić do siebie jak do dzieci (dosłownie powiedział, „nie pozwólcie wykładowcom mówić do siebie ‘moje dziecko’”), bo w ten sposób studenci pozwalają siebie faktycznie traktować jak dzieci, a więc sami siebie nigdy poważnie się nie potraktują. W tym wypadku miałem i do dziś mam wątpliwości co do racji pana Adama, choć generalnie się z tą wypowiedzią zgadzam. Rzeczy w tym, że sam czasami lubię do studenta czy studentki zwrócić się po imieniu i to w formie zdrobniałej, co jest pewnym naturalnym odruchem okazania mu/jej sympatii. Niemniej doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jest to jednak w jakimś stopniu „upupianie” tej osoby, na kształt profesora Pimko z „Ferdydurke” Gombrowicza, który na prowokację uczniów, w ich mniemaniu bardzo obrazoburczą, reaguje „a, bawicie się w piłeczkę”, czym od razu sprowadza każde ich zachowanie do nic nie znaczącej błahostki. Z pewnością „upupianie” moich studentów nie jest moją intencją. Wręcz przeciwnie, uważam, że poważne ich traktowanie sprawia, że oni sami zaczynają się traktować poważnie. Niemniej mam tę słabość, a zwłaszcza teraz, kiedy obecni moi studenci są w wieku mojego syna.
Jedną z ciekawszych telewizyjnych wypowiedzi Adama Hanuszkiewicza, i to, o ile się nie mylę, nadanych już po 1989 roku, była ta na temat jego doświadczenia znalezienia się poza ciałem. Pan Adam, który nigdy nie zadeklarował się jako człowiek wierzący (przynajmniej nic o tym nie wiem), stwierdził, że pewnego razu siedząc na widowni (nie pamiętam, czy jako reżyser, czy jako profesor szkoły teatralnej), w pewnym momencie doznał uczucia, że jego świadomość znajduje się poza ciałem. Nic więcej i nic mniej. Po prostu przyznał się, że czegoś takiego doznał. Nie powiedział, że od tej pory stał się człowiekiem religijnym, czy też, że skłoniło go to do jakichś refleksji na temat życia pozagrobowego, ale po prostu stwierdził fakt.
I to chyba wszystko, co przychodzi mi do głowy na temat pana Adama. Niewiele, prawda? Niemniej, kiedy mówię o ubieraniu się, naprawdę staram się coś „wkładać”, a nie „zakładać”, oraz nauczyłem się wiązać muszkę. Nadal nie jest wcale łatwo kupić w Polsce muszki wiązanej, ale jak ktoś chce, to może. Ostatnio kupiłem sobie muszkę w Rzymie.
Natomiast mimo całego swojego krytycznego, „rozumowego”, podejścia do polskiego romantyzmu, uważam, że m.in. panu Adamowi Hanuszkiewiczowi zawdzięczam „podejście sercem” do polskiej poezji tego okresu i tego swoistego pojęcia patriotyzmu.
W sobotę po godzinie 16.30, kiedy to skończyłem zajęcia ze studentami, wsiadłem do samochodu i ruszyłem w stronę domu. Nie wiem co sprawiło, że nagle wszystko to, o czym przed chwilą napisałem, przyszło mi do głowy. Uświadomiłem sobie również, że zupełnie nie wiem, czy pan Adam Hanuszkiewicz jeszcze żyje, czy też może przegapiłem moment jego śmierci. W niedzielę po pracy, czyli po 20.00 , otworzyłem Onet.pl i otrzymałem odpowiedź na swoje pytanie. To znaczy, w sobotę, kiedy się tak zastanawiałem, jeszcze żył. Zmarł właśnie w niedzielę. Był jednym z tych ludzi, którzy nie należeli do grona moich krewnych czy znajomych, ani nawet nie byli zbyt nachalnie obecni w mediach, a jednak zupełnie niespodziewanie dla mnie samego, okazują się w jakiś sposób bardzo ważni i to tak wręcz osobiście.
Szkoda, że pan Adam nie powie już czegoś w telewizji. Może to, co zapamiętałem, nie było ani zbyt głębokie, ani pomnikowe, ale dla mnie osobiście kilka z tych wypowiedzi okazało się istotne. I chyba to się właśnie liczy.
Ano takie koleje losu - przyszły tzw solidaruchy i w osobie pani Cywińskiej odebrały mu Teatr Narodowy i rzuciły gdzieś na pożarcie na jakis teatr Nowy , który przemieniono później na warzywniak .A Cywińska zawdzięczała karierę własnie Hanuszkiwiczowi a go sama wyrzuciła tłumacząc sie teraz , że jako minister nie miała nic do powiedzenia -pewno i prawda .. ano takie sa koleje losu dawnych bohaterów i celebrytów a teraz to niby kto może pełnic ich role -raczej nikt .
OdpowiedzUsuńTakie czasy -wszystko na sprzedaż i tyle a duch uleciał gdzieś w sina dal .