wtorek, 20 grudnia 2011

Niż demograficzny a szkolnictwo wyższe

Na swoim blogu wielokrotnie wypowiadałem się na temat szkolnictwa wyższego, w tym uczelni prywatnych. Myślę, że w tym wypadku mam niejakie pojęcie o samym temacie, ponieważ znam go z doświadczenia pracując w takich miejscach (zainteresowanym proponuję moje wpisy z etykietą „szkolnictwo wyższe”). O tym, że przyjdzie czas niżu demograficznego na roczniki studenckie było wiadomo od dawna, bo przecież demograficzne fale są łatwe do zaobserwowania, a więc są powszechnie znane. O tym, że wkrótce szkoły wyższe, przede wszystkim te prywatne, ulegną bolesnej weryfikacji i to wcale nie przez żadne PAKi i ministerstwa, ale po prostu przez szarą rzeczywistość, wiedzieliśmy (tzn. moje koleżanki i koledzy oraz ja) już dawno, choć oczywiście do ostatniej chwili każdy się łudził, że akurat tym uczelniom, w których pracujemy, się uda i studenci akurat do nas jednak przyjdą.

Dziennikarze (tym razem z „Gazety Wyborczej”) z właściwym sobie refleksem (taka mała złośliwość) dopiero dzisiaj „odkryli Amerykę” (http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114883,10845116,Niz_zabije_prywatne_szkoly_wyzsze__Za_9_lat_studentow.html?lokale=bialystok ; 
 http://wiadomosci.onet.pl/kraj/gw-wielu-polskim-szkolom-wyzszym-grozi-upadek,1,4977421,wiadomosc.html). Będzie bolało! Naprawdę będzie bolało nauczycieli akademickich, pracujących w „wyższych szkołach tego i owego”. Mam tutaj na myśli również siebie samego. Już dzisiaj jest mniej zajęć, z tego prostego powodu, że jest mniej studentów, a w przyszłym roku będzie jeszcze gorzej.

Czy w skali kraju jest o co rozdzierać szaty? Z pewnością pojawi się problem nauczycieli akademickich, którzy stracą posady, ale poza tym Polska akurat tego problemu w ogóle nie odczuje, ponieważ większość absolwentów wielu prywatnych uczelni i tak nie wykonuje zawodu, który byłby związany z kierunkiem studiów. Przy ograniczonej chłonności rynku pracy, absolwenci pedagogiki, czy kulturoznawstwa z prywatnej uczelni muszą się liczyć z konkurencją absolwentów szkół państwowych. Ale nawet i to nie jest problemem. Wielu studentów prywatnych uczelni już w momencie zapisywania się na studia zakłada, że robi to dla „papierka”, natomiast plany związane z przyszłą karierą zawodową ma zupełnie inne.

Pani minister nauki i szkolnictwa wyższego założyła, że nie wszystkie uczelnie będą zajmować się nauką. Te, którym się na to pozwoli, otrzymają nawet pomoc finansową ze strony państwa, ale większość to mają być placówki dydaktyczne szkolnictwa zawodowego, których kadra ma przeprowadzić swoje lekcje, wziąć wypłatę i niczym więcej się nie przejmować. Nie ma się co oszukiwać, wielu pracowników dydaktycznych uczelni tak właśnie sobie swoje życie zawodowe wyobraża i układ taki jak najbardziej im odpowiada. Niestety niż demograficzny nie pozwoli im na spokojną pracę polegającą na powtarzaniu przez całe lata wiedzy, która wg nich praktycznie się nie zmienia. To chyba dobrze?

Niektóre uczelnie pootwierały szereg nowych kierunków, ale i to im nie pomogło. Jeżeli ktoś umie liczyć, to powinien bez trudu dojść do wniosku, że otworzenie nowego kierunku wiąże się na początku raczej z kosztami niż przypływem gotówki. Koszty utrzymania wykładowców są wysokie, a żeby kierunek zaczął na siebie zarabiać, czyli żeby przychody z czesnego przekroczyły utrzymanie kadry i uczelni w ogóle,  należy przyciągnąć naprawdę duże masy studentów.

Swego czasu napisałem plan otworzenia nowego kierunku na jednej z prywatnych uczelni. Po trzech latach starań, udało się, ale w obecnej sytuacji okazuje się, że kierunek jest nierentowny. Nikt nawet w najmniejszym stopniu nie podjął jednak dyskusji nad tą częścią mojego planu, w którym napisałem, że rozwiązaniem problemu rentowności czy nierentowności kierunków, jest myślenie zupełnie innymi kategoriami, a mianowicie takimi, w którym nie występuje coś takiego jak „kierunek studiów”! Kiedy studenci pytają mnie jak jest „kierunek studiów” po angielsku, odpowiadam, że z grubsza można to przetłumaczyć jako „major”, ale od razu obwarowuję ten przekład szeregiem wyjaśnień na temat różnic znaczeń tych zwrotów. Angielski „major” to wiodący przedmiot, w którym student chce się specjalizować, natomiast pozostałe przedmioty dobiera sobie w ten sposób, żeby niejako wsparły jego wiedzę w zakresie tego głównego przedmiotu, ale również żeby poszerzyły jego horyzonty ogólne (jeżeli ma taką ambicję). Zaliczenie każdego przedmiotu, który jest traktowany jako osobny kurs, przynosi konkretną liczbę punktów, a zebranie odpowiedniej ich sumy powoduje zaliczenie roku i w końcu całych studiów.

W ten sposób wydziały stają się tylko zespołem wykładowców-specjalistów z danej dziedziny, a nie osobną szkołą w szkole. Studenci bowiem nie muszą być przypisani do jakiegokolwiek wydziału, gdyż mogą sobie wybierać kursy przygotowywane przez wykładowców z różnych wydziałów. Wydaje mi się, ze zdrowy rozsądek nie pozwoli wybrać sobie jako przedmiotu głównego filologii polskiej a jako jednego z przedmiotów uzupełniających mechaniki kwantowej, natomiast tenże student filologii mógłby jak najbardziej skorzystać z regularnego kursu historii Polski prowadzonego przez pracowników instytutu historii. Poza tym w każdej uczelni powinni działać opiekunowie studiów, którzy służyliby studentom radą w zakresie doboru przedmiotów i zajęć, na które warto w ich przypadku chodzić.

Jeżeli każdy kurs, który dzisiaj traktowany jest jako jeden z przedmiotów szkolnych w ramach obowiązkowego zestawu zajęć, zaczęto by uważać za osobną jednostkę, którą sobie może wybrać każdy student, problem „sprzedaży wiązanej” automatycznie zostałby wyeliminowany. Z całą pewnością należałoby „przeorać” cały system pracy wyższej uczelni, a w pierwszym roku reformy panie w dziekanatach prawdopodobnie przeżywałyby piekło, ale po dwóch latach taki system uważałoby już za normalny. Jego elastyczność pozwoliłaby władzom uczelni również na racjonalną politykę kadrową.

Pewien mankament mogłaby stanowić negatywna weryfikacja wykładowców bardzo wymagających. Studenci prywatnych uczelni mogliby unikać ich zajęć, idąc tam gdzie łatwiej. Takich sytuacji nie dałoby się uniknąć, ale myślę, że tutaj dużą rolę do odegrania miałyby władze wydziału, które powinny mieć stały kontakt ze swoimi pracownikami, których pracę by nadzorowały. I tu niestety (a może „stety”), wiele jak zwykle zależy od konkretnych ludzi. Jeżeli na miejscu jest prawdziwy mistrz w swojej dziedzinie, a w dodatku ma klarowną wizję pracy swojego wydziału/katedry/instytutu/zakładu, wtedy oczywiście wszyscy pracownicy starają się pracować jak najlepiej.

Inna sprawa związana z finansowaniem studiów, to wyszukiwanie stypendiów. Moi znajomi kilka lat temu odwiedzili swoją rodzinę w Stanach Zjednoczonych, w którymś z miasteczek środkowego Zachodu (niestety nie pamiętam nazwy). Miasto nieduże, ale jakiś swój college ma. Nie wnikam w jego poziom, bo to zupełnie inna sprawa, ale rzecz w tym, że jedna z kuzynek mojej znajomej pracuje w owym college’u jako specjalistka od wyszukiwania stypendiów. Jej i jej kolegi praca polega na niczym innym jak poszukiwaniu fundacji stypendialnych, czy to federalnych, stanowych czy lokalnych, państwowych czy prywatnych, które są gotowe wyłożyć pieniądze za studia młodego człowieka. Posiadając pakiet stypendiów do zaoferowania, uczelnia może sobie pozwolić na to, żeby część studentów pobierała naukę za darmo, czym przyciąga się najzdolniejszych. Czesne na najbardziej prestiżowych uczelniach amerykańskich jest bardzo wysokie, ale nawet do 40% studentów Harvardu to beneficjenci różnego rodzaju stypendiów. Są to przede wszystkim studenci o najlepszych wynikach akademickich, a więc ci, którzy wyrabiają renomę uczelni.

Polskim menadżerom szkolnictwa wyższego można o tym opowiadać, oni wysłuchają, pokiwają głowami a potem… otworzą nowy kierunek studiów. Zdają się nie rozumieć, że „nie można zbudować kapitalizmu myśląc w kategoriach socjalistycznych”, że użyję takiej ironicznej przenośni. Jeżeli uczelnia ma przetrwać, to jest okazja do jej gruntownej reorganizacji. Oczywiście ona też wcale nie zagwarantuje napływu studentów, ale można spróbować. System organizacyjny, jaki panuje obecnie w wielu uczelniach (wiem skądinąd, że na szczęście nie we wszystkich, bo w Warszawie to już się zmieniło i nadal się zmienia), który jest wzięty wprost z PRLu i to obojętnie czy dotyczy uczelni państwowej, czy prywatnej, musi ulec zmianie, a obecna trudna sytuacja taką zmianę powinna wymusić. Obawiam się jednak, że w wielu przypadkach zwycięży kurczowe trzymanie się starych wzorów, które skończy się nieprzyjemnie i boleśnie. Na szczęście tylko dla samych zainteresowanych. Polsce jako całości wyjdzie to tylko na korzyść. Kiedy bowiem dziennikarz "GW" leje krokodyle łzy, że oto obecnie spadnie jakość kształcenia, nie musi mieć racji. Jeżeli bowiem przetrwają uczelnie dobre, w których jakość kształcenia jest stosunkowo wysoka, to tych, które od początku stawiały na "głąbów z...." (tutaj padały nazwy małych miejscowości - to cytat autentyczny) a które teraz wypadną z rynku, nie ma co żałować.

Szkoda tylko tych budynków, które w ramach jakiejś megalomanii właściciele prywatnych wyższych uczelni postawili. Żeby na siebie zarabiały być może zostaną przerobione na kolejne hipermarkety...

5 komentarzy:

  1. Ten piąty zdaje się akapit, gdzie Pani minister zakłada cokolwiek w stosunku do uniwersytetu. To chyba całkowicie zaprzecza temu czym jest uniwersytet sam w sobie. Wszystko zasadzało się na autonomii. Bo rozumiano chyba, że tylko i wyłącznie w takich okolicznościach akademicy mogą wymyślać rzeczy, co do których Pani minister osobiście może mieć nawet przekonanie, że wymyślić się ich nie da.

    Co do rekrutacji to dla inspiracji w tej sprawie wystarczyło obejrzeć jakikolwiek film młodzieżowy albo i nie młodzieżowy produkcji USA. I choć z ciekawości zainteresować się sprawą, która tak bardzo różni się od naszych sposobów. Autonomia by tu z pewnością pomogła.

    I jeszcze na koniec ta przedświąteczna naiwność. Gdyby nagle nie było żadnych państwowych uniwersytetów - czego zresztą będę życzył Polsce w Nowym Roku. I gdyby nagle, zgodnie z obawami chyba większości, nikogo nie byłoby na nie stać (tak się mówi potocznie w przypadku większości usług - prywatne za drogie). To co by się stało? Czy nie byłoby już w Polsce młodych inżynierów? Czy nie byłoby już za chwilę i samych uniwersytetów z braku studentów? Czujemy, że to bzdura. Przecież zawsze przy nieskrępowanym układzie jest to, czego akurat ludziom potrzeba. Nawet podczas okupacji było w warunkach tak trudnych. A co dopiero w wolnej Polsce. Ustawiono dziś jakąś scenografię i każe się wszystkim grać tę samą sztukę. Nie ma co doradzać uniwersytetom. Każdy z osobna wie lepiej jak ma wyglądać. A jak nie wie to ma upaść. Sęk w tym, że system jest jednak bardziej skomplikowany i sam uniwersytet tkwi w nim bardzo głęboko. Powiązane z tym jest bowiem całe ustawodawstwo i administracja, która praktycznie uniemożliwia elastyczne działanie tych ośrodków akademickich w zakresie oferowanych układów zajęć. Państwo bowiem już rezerwuje sobie choćby prawo do wydawania różnych uprawnień.

    Na przykład dla inżynierów budownictw do pełnienia samodzielnych funkcji na budowie. Młody człowiek musi być inżynierem w sensie określonym przez rozporządzenie. Nie wystarczy być absolwentem, który zainteresował się po części geodezją, literaturą romantyzmu, biochemią i teorią sprężystości. On musi być tym czym w zasadzie chce minister. Wszyscy musimy. Zamiast dokonać skoku gdzieś w interesującą przyszłość, gdzie jeszcze nie byliśmy, a Pani minister nie będzie nigdy. Dopóki będzie ministrem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Osobiście myślałem, że obecna pani minister, jako człowiek w świecie bywały, zechce wprowadzić trochę zmian w kierunku autonomii uczelni i bardziej elastycznej ich organizacji. Tendencja jest jednak nadal taka, że to państwo chce wszystkim ręcznie sterować i mieć pod kontrolą. Muszę się dowiedzieć, czy w w W.Brytanii lub USA istnieje coś takiego, jak Państwowa Komisja Akredytacyjna lub podstawy programowe dla poszczególnych kierunków (to drugie na pewno nie, bo przecież tam nie ma kierunków w naszym znaczeniu tego słowa). Tymczasem, to o czym pisałem do rektora uczelni w planie, który wspomniałem w swoim tekście, pani minister proponuje jako coś wyjątkowego, jako tzw. "studia na życzenie". Tymczasem to powinna być norma.

    OdpowiedzUsuń
  3. Osobiście wciąż żyję jak w koszmarnym śnie z przekonaniem, że uczelnie prywatne mogą w wyniku niżu upaść, ale te publiczne ("lepsze") mogą rekrutować śmietankę marginesu "inteligencji". Kilka lat temu szczerze roześmiałabym się w twarz osobie aspirującej na studenta UW, mającej marne wyniki w nauce i żyjącej w przeświadczeniu o własnej doskonałości, mimo braku ambicji. Teraz z przerażeniem patrzę na pierwsze klasy szkół średnich, widząc doskonały materiał na uczniów ZDZetów, którzy za parę lat dostaną się bez trudu na najlepsze uniwersytety w kraju, bo żaków deficyt. Może ukończą, może nie - ale jeśli tak... świeć panie nad naszymi notariatami i urzędami.

    Co do elastyczności uczelni. Studenci wybierając kilka kierunków studiów, sami dają jasny sygnał, że zmiany są niezbędne. Wielu moich znajomych, absolwentów studiów filologicznych, wybiera się na studia kulturoznawcze czy pokrewne, i nie dlatego, że brak nam kulturoznawców (u nas ich jak parobków, tylko krzyknij na podwórku), ale po prostu pozwala to udoskonalić im "major" czyli filologię. Trzeba być ślepym, aby nie zauważyć potrzeby zmian.

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak! Takie niebezpieczeństwo istnieje. Szkół zawodowych praktycznie nie ma. Liceum nie daje fachu, więc trzeba iść na jakieś studia. Niż demograficzny sprawi, że do prywatnych szkół nie będzie potrzeby iść i płacić, skoro można się będzie dostać na uczelnię darmową, czyli państwową. Ta ostatnia też musi sobie zapewnić rekrutację, więc ich również przyjmie. Na to jednak też miałbym rozwiązanie. Chyba wypowiem się na ten temat w osobnym wpisie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Będę czekała na ten wpis z niecierpliwością!

    Wydaję mi się jednak, że problem szkół zawodowych pojawił się, kiedy wypaczono obraz wykształcenia. Nie mam pojęcia kiedy do się stało, takie zmiany zachodzą długo i niezauważalnie, dopóki nie staną się oczywiste. W tym momencie wykształcenie wyższe straciło swój prestiż i nastolatkowie rzadko marzą o zdobyciu konkretnej wiedzy, raczej już ŻĄDAJĄ dyplomu - przecież oczywistym jest, że każdy jest po studiach i każdy po tych studiach powinien być. Myśli nie rozwinę, nie chciałabym obrzucać młodszej młodzieży "epitetami", a te czasami same cisną się na klawiaturę.

    OdpowiedzUsuń