środa, 25 stycznia 2012

Demokracja kontra demokracja, czyli urządzanie sobie życia przez obywateli kontra wielki zgniły kompromis

Jak już Czytelnicy tego bloga się zorientowali, nie bardzo wierzę w naturalność demokracji i wolnego rynku (to się często wymawia jednym tchem, choć są to zjawiska niekoniecznie równoległe, ale dla celów tego wpisu uważam je za paralelne), choć wierzę, że jest to potencjalnie bardzo dobry ustrój, o ile istnieje większość światłych obywateli, którym na niej zależy. Doświadczenie historyczne pokazuje, że człowiek z natury chciałby urządzać świat po swojemu, a nie zgadzać się na kompromisy z innymi, którzy chcą z kolei wprowadzać własne porządki. W celu uniknięcia nieustannej walki, która jest stresująca i doprowadza wszystkich do ruiny, godzimy się na umowy społeczne, z których potem jesteśmy niezadowoleni. W rezultacie tworzą się systemy hierarchiczne, w których ci, którym nie udało się dopchać do władzy, muszą z pokorą znosić los podległych lub nawet wykluczonych. Ci z kolei, którym udało się władzę zdobyć, w naturalny sposób próbują tej władzy nigdy nie oddać, bo władza nie tylko korumpuje, ale władza uzależnia jak narkotyk.
    W wysłuchanej wczoraj audycji radiowej (chyba legalnie, skoro udostępniona była na stronach internetowych Polskiego Radia) profesor B.Grzegorzewska wspomniała m.in. króla Leara, tytułowego bohatera sztuki Szekspira, o której wypowiedziałem kilka refleksji jakiś czas temu. Polska uczona zwróciła uwagę na fakt, że stary Lear niby zrzeka się władzy na rzecz córek i zięciów (oprócz Kordelii, na której uczuciach się stary głupiec nie poznał – uwaga moja), ale tak naprawdę zachowuje poczet stu zbrojnych towarzyszy, z którymi odwiedza swoje córki, żeby dawać im rady i reprymendy. Tej władzy wraz z drużyną zostanie potem pozbawiony, ale to już inne zagadnienie. Zrzekając się władzy, chciał się tak naprawdę pozbyć stresu i odpowiedzialności, czyli tej nieprzyjemnej strony jej sprawowania, ale nadal chciał podejmować istotne decyzje!
    W historii znamy przykłady ludzi, którzy będąc u szczytu władzy, zrezygnowali z niej, wycofując się do zacisza domowego. Jednym z takich przykładów jest cesarz Dioklecjan, jeden z najtęższych organizatorów w historii, od którego datujemy początek rzymskiej monarchii w formie już nie zakamuflowanej republikańską tytulaturą (pryncypat – od pierwszy senator i pierwszy obywatel), ale wyrażonej wprost jako dominat (dominus – pan).
    Człowiek ten zorganizowawszy system rotacji władzy najwyższej (dwóch augustów i  dwóch cezarów mających się po pewnym czasie wymieniać władzą), po prostu się wycofał. Dziś powiedzielibyśmy, że przeszedł na emeryturę, a przecież nie musiał, bo przez nikogo nie był zagrożony!
    Niemniej i w jego przypadku sytuacja wyglądała tak, że niejednokrotnie augustowie i cezarowie zwracali się do niego o radę, a zdarzało się, że zbierali się w jego prywatnej willi, żeby zasięgnąć jego opinii. Człowiek ten miał po prostu ogromny autorytet, który opierał się nie tylko na sile legionów, ale na ogromnej wiedzy i doświadczeniu w rzemiośle rządzenia.
    Sulla, jeden z najkrwawszych dyktatorów w historii republikańskiego jeszcze Rzymu, po trzech latach rządów ciężkiej ręki, podczas których masowo mordował przeciwników politycznych (proskrypcje), wycofał się z życia publicznego i zmarł po roku śmiercią naturalną nie niepokojony przez nikogo.
    Tacy mężowie zdarzają się jednak niezwykle rzadko. Są to bowiem ludzie, dla których władza jest jedynie narzędziem do wypełnienia misji i niczym więcej. Zarówno Sulla jak i Dioklecjan uważali, że w kraju panuje chaos, który niszczy państwo, rujnuje obywateli i korumpuje system wartości etycznych, weszli na arenę polityczną, zdobyli pełnię władzy, wprowadzili porządek w taki sposób, jaki sami uważali za najlepszy (stąd ich ocena do dziś pozostaje przedmiotem kontrowersji) i „przeszli na emeryturę”, bo władza nie była dla nich narkotykiem, a życia bez niej nie uważali za mniej wartościowe.
    Jak jednak daje się zauważyć, takich ludzi można w historii policzyć na palcach, jeśli nie jednej, to w każdym razie na pewno dwóch rąk.
    Smutna rzeczywistość pokazuje, że zdecydowana większość tych, którzy władzę zdobyli, chcieliby ją utrzymać na zawsze. Hosni Moubarak, obalony w zeszłym roku autorytarny prezydent Egiptu, kiedy mu doniesiono, że Lech Wałęsa nie został ponownie wybrany na prezydenta Polski (wygrał wtedy Aleksander Kwaśniewski), mocno się zdziwił, że oto władzę stracił urzędujący prezydent.
    Mechanizmem obronnym demokracji, który nie pozwala na wieczyste sprawowanie władzy jest kadencyjność urzędów. Jak jednak widzimy na przykładzie Rosji, można sobie z tym poradzić (dwie prezydentury Putina, potem jego premierostwo, i pewnie teraz znowu dwie prezydentury). Łukaszenka, też pierwotnie wybrany demokratycznie, wiedział jak tę demokrację stłamsić i stać się dyktatorem.
    Idealistów, którzy „nie zgadzają się z tobą, ale życie by oddali, byś mógł głosić swoje poglądy” jest niezwykle mało, a wśród polityków aktywnie biorących udział w „grze o tron” praktycznie nie ma ich wcale. Skrajni zwolennicy katolickiej prawicy najchętniej zdelegalizowaliby SLD i PO, zaś Stefan Niesiołowski z PO jawnie wyraża pogląd, że PiS powinien zostać wyeliminowany z życia publicznego. Polska demokracja wydaje się więc istnieć tylko dlatego, że różne strony szachują się nawzajem, a nie dlatego, że ktokolwiek wierzy w demokrację jako wartość.
    Przypomina to trochę sytuację we francuskim Zgromadzeniu Narodowym po wojnie francusko-pruskiej, w którym to zdecydowaną większość stanowili monarchiści, a mimo to doprowadzili do utrzymania III Republiki. Stało się tak z tego prostego względu, że były trzy ugrupowania monarchistyczne – dwa ugrupowania zwolenników królestwa: 1. popierający starszą linię Burbonów, 2. popierający orleańską linię Burbonów, oraz (3) jedno ugrupowanie bonapartystyczne, a więc zwolennicy cesarstwa. Stronnictwa te tak dalece były ze sobą skłócone, że mimo łącznej większości w parlamencie, nie były w stanie przeforsować idei monarchistycznej. III Republika była więc tworem, którego właściwie nikt nie chciał, ale się na nią ostatecznie godził. Przykład ten pokazuje, jak często jesteśmy ofiarami systemów, które nie są od nas zależne. Ci, którzy uruchamiają system, często tracą nad nim kontrolę, a często ulegają „przemiałowi” przez tenże system. Stąd tam, gdzie doszukujemy się jakichś tajnych i wszechświatowych doskonałych spisków (spiski, podkreślam, są, ale nie są wcale takie doskonałe, ani tak wszechogarniające), często działają mechanizmy, nad którymi sami ich twórcy stracili kontrolę.
    W całym tym niewesołym kontekście, zwłaszcza w sytuacji kryzysu wywołanego przez pewien system, który oddaje kontrolę nad gospodarką kapitałowi finansowemu (mam na myśli sektor bankowy w odróżnieniu od przemysłowego), oraz w kontekście wprowadzenia międzynarodowego prawa, które stworzy mechanizmy stanowiące potencjalne zagrożenie dla wolności wypowiedzi, nietykalności osobistej i nienaruszalności miru domowego, bardzo optymistycznie nastroiła mnie wieść z Islandii, o której milczą wszystkie media głównego nurtu. Pamiętamy wielki kryzys Islandii, który sprawił, że państwo to zbankrutowało. Ale news, jak to news – pojawił się, pokomentowaliśmy, ucieszyliśmy się, ze to w Islandii a nie u nas i na tym koniec. Potem media wypełniły się innymi newsami, a o Islandii wszyscy zapomnieli z wyjątkiem chwil, kiedy wybuchały wulkany. Ale nawet przy okazji tych wybuchów, o sytuacji państwa-bankruta nikt już nic nie mówił, jakby się tam nic nie działo. A tymczasem, jak się okazuje, działo się i dzieje.
   
Czytających w języku angielskim odsyłam do: http://singularityhub.com/2011/08/03/25-ordinary-citizens-write-icelands-new-constitution-with-help-from-social-media/

Tych, którzy wolą wersję w języku polskim, wklejam (nikt nie zgłosił pretensji do praw autorskich) post, który mój kolega wkleił na Facebooku, ale który można znaleźć na kilku forach internetowych (m.in. Onetu czy TVN 24):

PRZECZYTANE W INTERNECIE - CO WY NA TO? Islandczycy sprawili, że rząd, który aprobował pod dyktando światowej finansjery zubożyć islandzki naród zgodnie ze scenariuszem aktualnie przerabianym przez Grecję, podał się w komplecie do dymisji! Główne banki w Islandii zostały znacjonalizowane i mieszkańcy zdecydowali jednogłośnie zadeklarować niewypłacalność długu, który został zaciągnięty przez prywatne banki w Wielkiej Brytanii i Holandii. Doprowadzono też do powołania Zgromadzenia Narodowego w celu ponownego spisania konstytucji. I to wszystko w pokojowy sposób. To prawdziwa rewolucja przeciw władzy, która doprowadziła Islandię do aktualnego załamania. Na pewno zastanawiacie się, dlaczego te wydarzenia nie zostały szeroko nagłośnione? Odpowiedź na to pytanie prowadzi do kolejnego pytania: Co by się stało, gdyby reszta europejskich narodów wzięła przykład z Islandii? Oto krótka chronologia faktów: Wrzesień 2008 roku: nacjonalizacja najważniejszego banku w Islandii, Glitnir Banku, w wyniku czego giełda zawiesza swoje działanie i zostaje ogłoszone bankructwo kraju. Styczeń 2009 roku: protesty mieszkańców przed parlamentem powodują dymisję premiera Geira Haarde oraz całego socjaldemokratycznego rządu,a następnie przedterminowe wybory. Sytuacja ekonomiczna wciąż jest zła i parlament przedstawia ustawę, która ma prywatnym długiem prywatnych banków (wobec brytyjskich i holenderskich banków) wynoszącym 3,5 miliarda euro obarczyć islandzkie rodziny na 15 lat ze stopą procentową 5,5 procent. W odpowiedzi na to następuje drugi etap pokojowej rewolucji. Początek 2010 roku: mieszkańcy zajmują ponownie place i ulice, żądając ogłoszenia referendum w powyższej sprawie. Luty 2010 roku: prezydent Olafur Grimsson wetuje proponowaną przez parlament ustawę i ogłasza ogólnonarodowe referendum, w którym 93 procent głosujących opowiada się za niespłacaniem tego długu. W międzyczasie rząd zarządził sądowe dochodzenia mające ustalić winnych doprowadzenia do zaistniałego kryzysu. Zostają wydane pierwsze nakazy aresztowania bankierów, którzy przezornie uciekli z Islandii. W tym kryzysowym momencie zostaje powołane zgromadzenie mające spisać nową konstytucję uwzględniającą nauki z dopiero co przerobionej lekcji . W tym celu zostaje wybranych 25 obywateli wolnych od przynależności partyjnej spośród 522, którzy stawili się na głosowanie (kryterium wyboru tej 25 poza nieposiadaniem żadnej książeczki partyjnej była pełnoletniość oraz przedstawienie 30 podpisów popierających ich osób). Ta nowa rada konstytucyjna rozpoczęła w lutym pracę, która ma się zakończyć przedstawieniem i poddaniem pod głosowanie w najbliższych wyborach przygotowanej przez nią Magna Carty . Czy ktoś słyszał o tym wszystkim w europejskich środkach przekazu? Czy widzieliśmy, choćby jedno zdjęcie z tych wydarzeń w którymkolwiek programie telewizyjnym? Oczywiście NIE! W ten oto sposób Islandczycy dali lekcję bezpośredniej demokracji oraz niezależności narodowej i monetarnej całej Europie pokojowo sprzeciwiając się Systemowi. Minimum tego, co możemy zrobić, to mieć świadomość tego, co się stało, i uczynić z tego legendę przekazywaną z ust do ust. Póki co, wciąż mamy możliwość obejścia manipulacji medialno informacyjnej służącej interesom ekonomicznym banków i wielkich ponadnarodowych korporacji. Nie straćmy tej szansy i informujmy o tym innych, aby w przyszłości móc podjąć podobne działania, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Mała Islandia pokazuje, że można się nie bać wielkich korporacji finansowych. U nas politycy wszystkich opcji ochoczo krytykują białoruskiego dyktatora Łukaszenkę, podczas gdy każda opcja, gdyby mogła bardzo chętnie przyjęłaby jego system. PiS w imię obrony niepodległości gotów był inwigilować obywateli, PO jest gotowe robić dokładnie to samo, tyle że w imię ochrony praw autorskich. A tymczasem może byśmy wybrali kolegium 25 ludzi nie należących do żadnej partii, którym naprawdę zależy na całej Polsce i na wszystkich Polakach, którzy opracowaliby taką konstytucję, która naprawdę by stała na straży ich praw i wolności.

Do polityki się nie nadaję. Zwolennikiem żadnej z istniejących w Polsce opcji politycznych nie jestem! Gdyby jednak przyszła potrzeba opracowania nowej ustawy zasadniczej, i gdyby ktoś mi zaproponował pracę w gremium się tym zajmującym, od takiego obowiązku bym się nie uchylił, bo myślę, że jestem na tyle obiektywny, a przy tym mam w sobie na tyle empatii, że zrobiłbym to sumiennie i dobrze. A po robocie spokojnie i bez żalu wróciłbym do domu.

Na razie kibicuję Islandii, małemu krajowi i jego nielicznej populacji obywateli, którzy nie wiem czy wierzą w demokrację, ale po prostu wierzą, że sami muszą urządzić swoje życie, bo kiedy robią to za nich inni, nie wychodzą na tym dobrze!

8 komentarzy:

  1. Pierwsza rzecz jaką należałoby jednak zrobić to zerwać to zestawienie demokracji i wolnego rynku pokazywane często jako zgodna para. Ten drugi (z pełnym szacunkiem) istnieje niezależnie od deklarowanej niewiary blogera i wręcz skutecznie zastępuje samą demokrację. Jeśli ta nie jest oczywiście zadekretowana jako siła nadrzędna. Wolny bowiem rynek jest jedynie miejscem (jak to rynek) gdzie spotyka się popyt z podażą w celu ich wzajemnego zważenia (waga miejska zawsze obecna na rynku każdego miasta targowego). Wolny rynek nie jest przecież niczym innym jak tylko takim właśnie prostym rozwiązaniem naszych ziemskich potrzeb. Sprawdza co komu potrzeba i daje znać innym, którzy te potrzeby mogą zapewnić. Po to przecież aby każdy nie musiał budować mozolnie samochodu począwszy od wytopu części metalowych, a skończywszy na produkcji tapicerki. Lecz kupił ten samochód już gotowy, sam płacąc pieniądzem, który uzyskał ze sprzedaży towaru czy usługi, która stanie się fragmentem innego produktu, który akurat potrzebuje ktoś inny.

    A kto czego potrzebuje okazuje się właśnie na rynku. I chciałoby się powiedzieć tym paru na górze: ‘I niech nam pan nie pomaga’ - jak mniej więcej mówił policjant do Szpuli w Vabanku podczas składania przez niego odcisków palców. Powtarzam to sobie często, bo dziś wszyscy chcą pomagać. Chcą fałszywie wyjść naprzeciw podaży tak dalece, że zamiast usługi, której rzeczywiście potrzebujemy oferują jej ulepszoną wersję, której już wcale nie chcemy. Ale oni oferują. Za chwilę już obowiązkowo i to za nasze własne pieniądze. A prawdziwej ceny rzeczy oferowanych jako obowiązkowe - już nie ustalimy. Zresztą nie byłoby tych wartości z czym porównać, podczas gdy i inne rzeczy są zatrute obowiązkowością. Pan chce lekarza - oni Panu służbę zdrowia. Pan chce tylko dojechać do punktu A - oni Panu trzech kierowców w autobusie. Pan sobie pomarzył nieopatrznie o komfortowym życiu na emeryturze – oni Panu ZUS. Pan chce nowych umiejętności – oni udostępniają regularny, wielostopniowy i obowiązkowy pod sankcją system edukacji. Wiedzą lepiej co Pan chcesz. A w gruncie rzeczy chodzi przecież o zapewnienie sobie źródeł wygodnego dochodu. Nie dla lekarza, kierowcy czy nauczyciela oczywiście lecz dla podmiotu zapewniającego.

    A nie trzeba wiele. Tylko wolny rynek. Wszystko inne to już tylko niepotrzebna komplikacja. Do tego często wykorzystuje się demokrację. Nie chodzi oczywiście o ten rynek z wiadomości TV, gdzie zrobili z niego bożka i odjęli mu tę najważniejszą właściwość czyli wolność, choć w swych przemowach dalej jej używają. Lecz ten rynek, gdzie można rzeczywiście się spotkać i zgłosić potrzeby i oferty jakich naprawdę potrzebujemy. Tak jesteśmy skonstruowani, że zawsze znajdzie się kupiec, który to coś zapewni. Zawsze w człowieku jest ten pierwiastek aktywności, który powoduje, że się czegoś chce. Jak nie w tym człowieku to w innym.

    Co mamy teraz, powoduje niestety, że marnujemy talenty naszych ludzi. Gdzieś przepadają te brylanty – mężowie, za którymi tęskni bloger. Jednak w dodatku do tej szczerej tęsknoty trzeba nam zdobywców, tak wychowanych aby sami zdobywali pole. Potem na tym polu tworzyli. A na końcu je oddawali w przekonaniu, że co robią jest absolutnie zgodne z ich powołaniem. Są wśród nas takie osobowości i charaktery. Rodzą się i kiełkują. A potem państwowa edukacja i system obecny skutecznie je tłamszą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z grubsza mógłbym się zgodzić, przede wszystkim, że jest potrzebny wolny rynek. Niemniej fascynacja Korwinem-Mikke i jego utopiami przeszła mi już jakiś czas temu, a to z kilku prostych względów.

    Wolny rynek dlatego często stawiam obok demokracji, ponieważ podobnie jak demokracja, jest pewnym założeniem ideologicznym, którego trzeba sztucznie bronić. Owszem, w społecznościach pierwotnych wolna wymiana dóbr i usług była zapewne zjawiskiem naturalnym. Podobnie jest z demokracją - kiedy zbiera się stosunkowo niewielka liczba ludzi i mają podjąć wspólną decyzję, najczęściej głosują. Ale na moment zostawmy demokrację.

    Przy większym stopniu skomplikowania życia społecznego prosta wymiana już nie wystarcza, pojawia sie pieniądz, a więc metafora, coś umownego. Ludzie szybko orientują się, że wolny rynek to może i fajna rzecz (gdyby tak oczywiście świadomie rozumowali, w rzeczywistości działa to o wiele prościej), ale lepiej będzie, jeżeli to my sobie zapewnimy stały dopływ dochodów z danej dziedziny. Pojawiają się zapędy monopolistyczne, jak np. średniowieczne cechy i gildie. Koniec XVIII wieku przynosi maszyny i inną organizację pracy, która generalnie łamie pozycję cechów (choć one nie zniknęły, jak wiemy). Pojawia się na pewien czas wolna konkurencja. Po pewnym czasie na rynku robi się coraz mniej graczy, drobnica odpada, zostaje kilka grup (w USA pod koniec XIX wieku było to kilka rodzin), w których rękach znajdują się praktycznie kluczowe gałęzie gospodarki. Bez trudu tworzą monopole i zmowy cenowe. Powiazania świata biznesu i polityki są wręcz jawne (np. Tammany Hall, czyli tzw. political machine Demokratów). Gdyby nie interwencja państwa, w postaci prezydenta Teodora Roosevelta, którego z pewnością nie można nazwać socjalistą, monopole całkowicie zawładnęłyby Stanami. Uczestnicy wolnego rynku bowiem wcale nie są jego obrońcami, gdyż w naturalny sposób dążą do własnego monopolu. Ktoś więc musi stać na straży wolności rynku i konkurencji - i tu bez państwa ani rusz!

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdyby w Polsce faktycznie pozostawić wszystko wolnemu rynkowi, to ci, którzy już zdobyli mocną pozycję, od razu by ją jeszcze bardziej umocnili. Być może w przeciągu kolejnych 10 lat Polska stałaby się prywatnym folwarkiem pana Kulczyka, może jeszcze pana Krauzego czy Gudzowatego. Nie byłoby tu miejsca na konkurencję ze strony ambitnej drobnicy. Polska zresztą przerabiała wariant, w którym wszystko było prywatne - pod koniec XVIII wieku doprowadzilo to do sprzedaży niepodległości kraju przez czołowych prywatnych właścicieli dóbr ziemskich, posiadających nawet prywatne armie.

    Ja rozumiem, że można wierzyć, że generał Franco czy generał Pinochet przy całej swojej dyktaturze, rozwijali kraj, bo pozwalali na wolny rynek. Jestem bardzo ciekawy czy ludzie od Korwina studiowali szczegółowo historię tych krajów. Na ile ten rynek był naprawdę wolny, a na ile był w rękach przedsiębiorców politycznie związanych z reżimami. Co do Hiszpanii, to rozmawiałem z ludźmi, którzy pamiętali czasy Franco i z ich opisu wynika, że sytuacja gospodarcza tego kraju pod jego rządami nie różniła się wiele od tej pod rządami komunistów - czekolada np. była towarem luskusowym, a hiszpańskie dzieci jadły ją, kiedy ją przywiózł np. ojciec czy wujek, który pracował w Szwajcarii - był to bowiem również czas masowej emigracji zarobkowej. Takie są fakty o kwitnącej gospodarce pod dyktaturą. Dlatego twierdzę, że mimo wszystko demokracja bardziej sprzyja wolnemu rynkowi, gdyż każda władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie - wolny konkurencja pod rządami dyktatorów to taki sam mit jak wolna konkurencja we współczesnych Chinach.

    Upowszechnienie własności prywatnej nie gwarantuje wolności rynku, tak samo jak państwowa czy spółdzielcza własność nie implikuje braku tej wolności. Możemy tylko domniemywać na podstawie obserwacji psychologicznych mechanizmów zachowań ludzi, że przy prywatnej własności proces wymiany dóbr i usług będzie się odbywał na bardziej naturalnych zasadach, które nazywamy wolnym rynkiem. Tak może być na początku - taką falę wolności rynku mieliśmy przecież w Polsce na początku lat 90. - wtedy wykrzesano z ludzi najwięcej potencjału przedsiębiorczości - i oczywiście jestem jak najbardziej za!

    Zakłada się, że przedsiębiorstwo państwowe wykorzystuje swoją uprzywilejowaną pozycję na rynku. Tak jednak wcale być nie musi - jeżeli przedsiębiorstwo państwowe działa zgodnie z regułami wolnego rynku, forma własności nie powinna mieć żadnego znaczenia.

    Cały problem zasadza się na tym, że wolnego rynku na pewnym etapie trzeba bronić "z zewnątrz", bo same jego mechanizmy nieuchronnie prowadzą do monopoli, które z kolei bardzo chętnie wchodzą w interakcje ze światem polityki - w celu skorumpowania tegoż.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla wyklarowania pozycji powinienem uściślić, że chodzi mi w zasadzie tylko o to aby wolny rynek nie był zakłócany przez ustrój polityczny. Być może nie wpasował się mój komentarz idealnie w temat samego wpisu. Nie zamierzałem bowiem pisać o wyższości jednego ustroju politycznego nad drugim. Dyktatury nad demokracją. Lecz raczej postulować odsuniecie jednego i drugiego od gospodarki. Pozwolić ‘rządzić’ tylko i wyłącznie potrzebom ludzi, które same prowokują do działania tych, którzy dzięki talentowi i pracowitości są te potrzeby w stanie zaspokoić.

    To co bloger deklaruje, że przeszło mu już jakiś czas temu, dla mnie pozostaje wciąż czymś do czego warto dążyć. Już lepsze to niż deklaracja w którą sam chyba nie wierzysz (choć piszesz w zdaniu kończącym pierwszą ripostę, że państwo ma stać na straży wolnego rynku i konkurencji. Być może państwo deklaruje czy stwarza pozory, że tak działa. Nie doświadczam jednak tego zupełnie w codziennym życiu. Raczej fiskalizmu i uciążliwości administracji, która rozrasta się nieprawdopodobnie właśnie dlatego, że państwo przejmuje na siebie kolejne obowiązki, które mają zaspokajać potrzeby ludzi. Do wypełnienia swej misji potrzebuje kolejnych środków za które kto niby płaci. Cóż to za wolny rynek skoro powstają koszty, których nie widać, a na które nie mamy wpływu. Nie wierzę (ja tym razem) w regulację. Każda regulacja jest kosztowna. Nie widać tego jednak od razu. I dalej wiele jeszcze innych mylnie moim zdaniem ocenionych i ujętych spraw, z którymi można by polemizować. Ale czy to wypada by komentarz był dłuższy od samego wpisu.

    Mam jednak wrażenie, że czasami ten wolny rynek, tak bardzo przecież nieuchwytny, bo służący zaspokajaniu potrzeb (które dzisiaj są takie, a jutro inne) próbuje się zawsze ująć w jakieś formy, które będą wygodne nie komu innemu lecz państwu. My chcemy tylko handlować i potrzebujemy teraz form, które dzisiaj są dla nas wygodne a jutro być może już nie będą. Oni (wiadomo kto) chcą z wolnego rynku zrobić kolejną instytucję. Konsument (nawet bez uzmysłowienia sobie tego) zawsze chce tego czego chce. I trzeba mu pozwolić to kupić - dokładnie tak jak tego chce. Jak chce wymienić bez pieniędzy i bez przelewu – ma mieć takie prawo. A nie akurat poprzez konto, bo tak wygodniej państwu. To skrót, ale i myśl przewodnia całego pojęcia rynku. I nie ma nic do rzeczy opinia jednego czy drugiego producenta, bo nic nie zmusza konsumenta do kupowania u niego. Nic. Oczywiście w kryzysie być może jakiś przymus nastąpi. Ale kryzys jest po to by padały drzewa. Ja nie wykluczam grypy w sezonie. A dziś musisz mieć choćby konto w banku by załatwić jakąś sprawę. Konto jest wygodne. Dla mnie, dla Pana, ale nie dla kogoś innego, który go posiadać nie chce. I to być może on będzie języczkiem u wagi, który da sygnał rynkowi: banki uwaga – biznes kontowy jest niepewny – takich ludzi jest być może więcej. Lecz tymczasem państwo zakłóca wszystko – potrzebuje nas z kontami, bo ułatwia mu kontrolę nad ludem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przykład z ostatnich tygodni jak postępuje państwo. Objawiły się poglądy jednego z twórców współczesnej państwowej Polski. Bulwersująca lecz przepuszczona bez cienia krytyki lub choćby wątpliwości wypowiedź byłego premiera J.K. Bieleckiego w postępowym radio. Komentując nowelizowane prawo deweloperskie i pewne obciążenia i obowiązki finansowe nakładane przez nową ustawę na sprzedających domy, powiedział był, że owszem deweloperzy tak ze dwadzieścia lat temu to może i nie mieli pieniędzy. Że wtedy to być może budowali za pieniądze klienta, ale na miłość Boga, przez dwadzieścia lat, moi Państwo, był chyba czas okrzepnąć i dziś już obrośnięte trochę w tłuszcz (koloryzacja moja) firmy mogą chyba budować tak by zabezpieczyć kupującego w sposób proponowany przez nowe prawo. Zgadnijmy o których deweloperach mówi premier i jak pojmuje rynek. Tak, on mówi właśnie o tych starych, wielkich, którzy tkwią. A rynek pojmuje jako ograniczoną przestrzeń na której nie ma już miejsca dla młodych. Tym bardziej gdy przychodzą bez pieniędzy, chcąc tylko oferować tańszy (owszem być może bardziej ryzykowny, choć kto wie) produkt. Chcą tworzyć postęp poprzez upraszczanie. Nie mogą. Odmawia tego państwowy strażnik. W tej sytuacji ja wracam na moment do tego co blogerowi już przeszło. Wciąż wydaje mi się to wartościowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja myślę, że nastąpiło pewne nieporozumienie. Otóż dla mnie wolny rynek również jest wartością! Zaznaczam tylko, że po pewnym czasie ma on skłonność do autodestrukcji w postaci zawładnięcia rynku przez monopole i wtedy ktoś w imię tego wolnego rynku musi zainterweniować, żeby go właśnie bronić. To, że partia deklarująca tyle liberalnych haseł i w dodatku wywodząca się z KLD, czyli też partii takie hasła głoszącej 20 lat temu, okazała się zwykłą partią władzy, nie różniącą się tak naprawdę niczym od PZPR u schyłku komuny, to nie ulega wątpliwości. Trochę wolnego rynku mieliśmy za ministra Wilczka (1988), trochę więcej za Mazowieckiego i może jeszcze za Bieleckiego, a potem państwo zaczęło się wcinać we wszystko narzucając coraz sztywniejszy system koncesji. Atak na KLD w Warszawie, mimo, że ze względów estetycznych może faktycznie to centrum handlowe powinno zostać przeniesione, był w rzeczywistości atakiem na ludzi, którzy niczego od państwa nie chcieli, a to wręcz to państwo utrzymywali swoimi podatkami.

      Rzecz w tym, że państwo to tak naprawdę tylko metafora, za którą stoją konkretni ludzie. A ci konkretni ludzie działają w nie w interesie drobnicy, którą chętnie eliminują, tylko naprawdę dużych pieniędzy, najczęściej koncernów zagranicznych.

      W obecnej sytuacji, kiedy rząd pokazał swoje prawdziwe oblicze, cała nadzieja w szarej strefie. W niej bowiem zawsze panowały podręcznikowe zasady popytu i podaży.

      Usuń
    2. Korekta: miało być "atak na KDT" oczywiście

      Usuń
  6. Piękne podsumowanie z szarą strefą, z którą jednak wszystkie rządy deklarują bezwzględną walkę w przekonaniu odzyskania tych kroci podatkowych, które rzekomo tracą. A przecież wiadomo, że strefa ta jest tylko objawem. To nie ona się maluje na szaro. Tym robi ją nadmierny fiskalizm. Przy okazji: rozumiem przedstawioną pozycję dotyczącą wolnego rynku. A te wartości bardziej odniosłem to zbioru przerysowującego wszystko JKM, który jednak zawsze traktuję jako wzorcowy depozyt na przyszłe (w tym szczególnie te złe) czasy. Żeby było się do czego odwołać. Tym bardziej gdy nie wszystko już puści internet.

    OdpowiedzUsuń