Kilka razy wypowiadałem się na temat swojego niezbyt przychylnego stosunku do postmodernizmu. Chciałoby się powiedzieć, ze postmodernizm ma się do modernizmu jak rokoko do baroku. Ponieważ nie przepadam za ani jednym ani drugim z tych stylów w sztuce i architekturze, porównanie to miałoby jednak ograniczone zastosowanie.
Jeżeli ktoś szuka w literaturze nowatorstwa formalnego, zaskakujących konstrukcji czy w ogóle czegoś nowego w warstwie prowadzenia narracji, to oczywiście może się zachwycać językowymi zabawami postmodernistów. Jeżeli jednak ktoś nadal wierzy w treść, czyli w to, że pod językiem istnieje jakaś rzeczywistość, do której dotarcie jest zabiegiem trudnym samym w sobie, a w dodatku owa rzeczywistość daleka jest od podatności na zaklęcia rodem z programowania neurolingwistycznego, ten będzie poszukiwał książek, których autorzy nie bawią się pisaniem dla samej zabawy słowem, ale którzy zadają sobie trud ukazania czegoś, co nazywam bebechami rzeczywistości, lub bebechami życia.
Książki Toni Morrison są pisane językiem łatwym do zrozumienia. Konstrukcje zdaniowe są klarowne, oczywiście oprócz pewnych fragmentów, w których autorka używa gwary czarnoskórych mieszkańców Południa. Jej powieści nie są też przesadnie opasłe. Niemniej zawsze, kiedy czytam coś jej autorstwa, zajmuje mi to trochę czasu, ponieważ mimo prostego języka odnoszę wrażenie, że poruszam się w materii gęstej i mrocznej.
Tuż przed Bożym Narodzeniem kupiłem sobie The Bluest Eye, a po wchłonięciu Cmentarza w Pradze Umberto Eco, zabrałem się do lektury tejże pierwszej powieści Toni Morrisom (1970). Książka krótka, ok. 200 stron, język prosty, a czyta się, podobnie jak Beloved, ciężko. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest, jak mi się wydaje, bardzo prosta, a mianowicie temat jest mało przyjemny. Czytając historię opowiedzianą głosem Claudii, dziewczynki z niezbyt zamożnego, ale całkiem „normalnego” murzyńskiego domu, o innej dziewczynce z domu patologicznego, którego wszyscy mieszkańcy mieli kompleks swojej brzydoty, ma się wrażenie, że uczestniczy się w życiu czarnej społeczności południowego miasteczka, i nic nie jest takie jakie powinno być.
Narratorka to doskonała obserwatorka. Oprócz Pecoli, brzydkiej i niezbyt rozgarniętej dziewczynki, która marzy o tym, żeby mieć niebieskie oczy, co w jej mniemaniu rozwiązałoby wszystkie jej problemy, mamy rodziny biedne acz nie patologiczne, rodziny zamożnych Murzynów, których żony prostują włosy, mają tylko po jednym dziecku i gardzą „czarnuchami”, czyli tymi biedniejszymi. Pojawia się też człowiek o jasnym odcieniu skóry dzięki domieszkom białej krwi poprzez kilka pokoleń, który ma problem z tożsamością – po studiach różnych przedmiotów i porzuceniu stanu duchownego osiada w miasteczku jako lokalny cudotwórca. Postaci są pełne, gdyż autorka poświęca sporo czasu opowiedzeniu ich historii.
No właśnie! Generalnie czytając Toni Morrison ma się wrażenie, jakby się miało do czynienia z kontynuacją Absalome, Absalome! Williama Faulknera. Narracja bowiem skonstruowana jest tak, że oto w pierwszych słowach podaje się czytelnikowi jakąś sytuację, z której tenże nic jeszcze nie rozumie. Później kolejne rozdziały przy pomocy retrospekcji odkrywają coraz więcej z historii bohaterów, co pozwala w końcu pojąć dlaczego w głównym planie czasowym są tacy jacy są.
Uwielbiam analizy psychologiczne Toni Morrison, która nie popisuje się znajomością Freuda, czy Junga, ale po prostu opowiada historię odczuć swoich bohaterów. Cholly, patologiczny ojciec Pecoli, ma swoją opowieść, która wiedzie go do takiego a nie innego stanu emocjonalnego, od którego już nie ma ucieczki. Podobnie jest z Pauline, matką Pecoli. Narracje ich życia wiodą ich nieuchronnie do stanu, który nie może przynieść dziecku niczego dobrego, ponieważ od początku świadomej narracji prowadzonej przez umysł dziewczynki, wprowadzone dane są błędne, wypaczone, a obraz świata, który z tego faktu wynika, niejako z definicji nie może przenieść niczego dobrego.
Książki Toni Morrison są bowiem niczym greckie tragedie. Historie ludzkich losów są straszne, a katastrofa nieunikniona. Czytelnik broni się przed takim myśleniem, dlatego, i tylko dlatego, ciężko się te teksty czyta, ale nie może się oprzeć wrażeniu, że autorka doskonale zaobserwowała cały mechanizm, który z jednej strony daleki jest od starogreckiego fatalizmu, czyli wiary w nieznane i ponadnaturalne siły wiodące do tragicznego końca, ale z drugiej pokazuje, że to konsekwencje splotu zupełnie naturalnych wydarzeń w życiu człowieka w sposób nieunikniony domagają się swojego urzeczywistnienia.
Polecam lekturę Toni Morrison, mimo, że w żadnym wypadku nie będzie to rozrywka. Jej książki to wymagająca lekcja, którą warto nie tylko na sposób szkolny „przerobić”, ale którą należy przepracować w celu głębszego pojęcia rzeczywistości, bowiem mamy w nich do czynienia z jej bolesną wiwisekcją. W książkach Toni Morrison nic nie jest łatwe, ani seks ani lata dzieciństwa, ani życie rodzinne. Na tle popularnej papki, czy postmodernistycznych błazeństw, jest to literatura, która naprawdę pomaga zrozumieć kondycję ludzką.
dzięki za lekturę, Stefanie! "The Bluest Eye" jeszcze przede mną, za mną "Beloved" . Nasuwa mi się po lekturze wpisu tylko jedno pytanie: ale czy postmodernistyczne zabawy również nie są bolesną wiwisekcją rzeczywistości? chętnie podyskutowałbym więcej, chociażby przy rozrywkowo wątpliwym piwie ;)
OdpowiedzUsuńSą, ale przez swój bezczelny i sztubacki zarazem dystans do rzeczywistości, wszystko psują!
OdpowiedzUsuńZapraszam Cię, Tomku, do mnie do domu na wino!
OdpowiedzUsuńbardzo chętnie wpadnę, dzięki za zaproszenie! umówimy się jakoś wkrótce :)
OdpowiedzUsuń