Jak niedawno napisałem, jestem strasznie wygłodniały jeśli chodzi o teatr. Przez szereg lat pracowałem codziennie głównie wieczorami (łącznie z weekendami), więc automatycznie byłem wyeliminowany z życia kulturalnego miasta. W tym roku pracuję mniej dydaktycznie i okazało się, że mam wieczorami więcej czasu. Nie świadczy to najlepiej o mojej bystrości, ale trzy miesiące zajęło mi zorientowanie się, że przecież mogę wreszcie pochodzić sobie do teatru! Zacząłem więc przeglądać repertuar dwóch profesjonalnych białostockich teatrów i wybrałem sobie (przy okazji swojej żonie i córce) kilka rzeczy.
Białostocki Teatr Lalek wbrew nazwie wystawia całkiem sporo rzeczy dla dorosłych. Niedawno ktoś w telewizji wspominał swoje studia u Andrzeja Wajdy. To co mi utkwiło w pamięci to uwaga, że ten wspaniały pedagog (wg uznanej aktorki, która o tym opowiadała) potrafił spontanicznie wsadzić swoją grupę studentów do pociągu i pojechać do Białegostoku, bo akurat w BTLu zrobiono jakieś bardzo ciekawe przedstawienie. Muszę przyznać, że wcale się nie dziwię, bo jest to teatr, do którego sam uwielbiałem chodzić, kiedy jeszcze w miarę regularnie odwiedzałem przybytek Melpomeny.
Teraz krótkie wspomnienie. Jest rok 1983, jestem w III klasie liceum (IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi). Robimy z koleżankami i kolegami inscenizację z okazji… no właśnie nie bardzo już pamiętam jakiej, czy to któregoś z powstań narodowych, czy poświęcone Juliuszowi Słowackiemu, ale w każdym razie ja akurat recytowałem wiersz Słowackiego. Ale nie o to, nie o to… Rzecz w tym, że pani profesor odpowiedzialna za tę imprezę rozdała nam jakieś wiersze, ale moja koleżanka Joanna Sz. wpadła na pomysł, jak się do tego zabrać, żeby nie zrobić kolejnej nudnej szkolnej akademii, a myśmy się bardzo chętnie jej pomysłowi poddali. Otóż polegał on na tym, że siedzimy grupą w fotelach wokół stolika i zastanawiamy się, jak zrobić nasze przedstawienie. Niby tak się zastanawiamy i ktoś wpada na pomysł, że „a może by tak…”, wstaje i zaczyna recytować tekst. Dalej poszło jak z płatka. Naprawdę! Wiem, że to robi nieco żałosne wrażenie, kiedy ktoś wspomina jakieś tam szkolne sukcesy, ale prawda jest taka, że naszym kolegom i koleżankom z innych klas bardzo się nasz pomysł podobał, no bo właśnie był zupełnie inny od sztywnych deklamacji typowych dla szkolnych akademii (nie wspominając już tego, że nikt z nas nie miał na sobie białej koszuli czy bluzki, czyli typowego dla ówczesnych akademijnych kostiumów).
Wspominam tę naszą szkolną zabawę w teatr, ponieważ później kilka razy widziałem taki pomysł na deskach profesjonalnych scen łódzkich i nie tylko. Oto reżyser wizję ma taką, że nie robimy przedstawienia wprost, czyli nie podajemy tekstu napisanego przez autora dramatu, ale udajemy, że jest to próba, podczas której wpadamy na fajne pomysły, które stają się dopiero pretekstem do odegrania przez aktorów jakiegoś fragmentu oryginału. Gdzieś tam i jakoś tam taki zabieg może mieć swoje artystyczne uzasadnienie, bo oto tekst zostaje zanurzony w metajęzyku aktorów i reżysera, z czego mogą wyniknąć ciekawe sytuacje (takim zabiegiem był grany 25 lat temu w Łodzi, a chyba współcześnie w Poznaniu, rock-balet „Próba”, który kilka miesięcy temu wspomniałem na blogu). Oczywiście ten pseudo-metajęzyk też staje się częścią tekstu przedstawienia, bo prawdziwy metajęzyk na zawsze pozostaje przed widzem ukryty (na szczęście!).
Ponieważ w liceum, podczas studiów w Łodzi i jeszcze w pierwszych swoich latach pracy nauczycielskiej w Białymstoku, chodziłem do teatru często (dopóki nie zacząłem gonić za pieniądzem pracując w szkołach językowych), włącznie z „tygodniami teatru”, kiedy miałem okazję obserwować przedstawienia z różnych części kraju i z zagranicy, pomysł na sztukę typu „próba” jest mi dość dobrze znany i niestety z czasem zacząłem dochodzić do perfidnego wniosku, że wiele zespołów ucieka się do tej formy tylko z tego względu, że nie mają tak naprawdę pomysłu na porządną interpretację tekstu. Udają wtedy, że tak specjalnie się tym tekstem bawią, a widz w lot chwyci ten zamysł i też się będzie bawił. Pamiętam przedstawienie sprzed jakichś dwunastu lat pewnej grupy studentów szkoły teatralnej z któregoś z polskich miast, które było „próbą Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Wszystko szło super do momentu, kiedy np. pewnej młodej aktorce nie wyszła aria Królowej Nocy (no niestety nie ta skala głosu), ale w tym momencie włącza się głos reżyserki-profesorki z „offu”, która krzyczy na biedaczkę z użyciem słowa na „k” (salwy śmiechu na widowni), że się nie przygotowała ze śpiewu. No wspaniale, ale już nie ze mną te numery.
A potem nastąpiła długa, ale to długa przerwa w moim chodzeniem do teatru. W międzyczasie próbowałem to nadrobić oglądając spektakle Teatru Telewizji, tudzież płyty DVD z takimiż przedstawieniami. W międzyczasie, a tak naprawdę podczas jazdy samochodem do pracy, słuchałem sobie II Programu Polskiego Radia, w którym od czasu do czasu trafiałem na bardzo ciekawe rozmowy o teatrze. M.in. z takich „rwanych słuchanek” (podróż do pracy i z pracy nie zajmuje mi zbyt dużo czasu) dowiedziałem się, że to, co robi większość teatrów w Polsce, to ślepe naśladownictwo tego, co się robi w Niemczech. W innej audycji usłyszałem anegdotę o pewnym brytyjskim dramaturgu, który napisał „wypasioną” sztukę na sporą trupę aktorów, wymagającą bogatych dekoracji, muzyki itd., który ucieszył się, że będą jego dzieło wystawiać w Niemczech. Na to ktoś go oblał zimną wodą mówiąc, że w Niemczech wezmą z jego tekstu kilka linijek, dekoracje ograniczą się do kilku rekwizytów, a i to bardzo umownych, natomiast aktorzy będą robić różne cuda-niewidy, w których on sam z pewnością swojej sztuki nie rozpozna.
Wszystko to, co napisałem do tej pory zmierza do jednego celu, a mianowicie do odniesienia się do spektaklu, na jaki dziś wybrałem się z żoną i córką. W Białostockim Teatrze Lalek obejrzeliśmy mianowicie rzecz pt. Marsz, marsz Gombro…wski, na podstawie jednego z wczesnych opowiadań Wiktora Gombrowicza „Szczur”. Z wielką radością szedłem na ten spektakl, bo po pierwsze uwielbiam Gombrowicza, a po drugie pierwsze uwielbiam Białostocki Teatr Lalek.
Tytuł spektaklu, jak na mój gust jest trochę naciągany, bo po nim można by się spodziewać czegoś naprawdę mocnego, czegoś prowokującego i obrazoburczego jak sama proza autora „Trans-Atlantyku” i „Ferdydurke”, a tutaj oprócz interpretacji „Szczura” nie znajdziemy wiele więcej. Całość zrobiona jest w formie „próby”, w której aktorzy niby to wraz z reżyserem przygotowują się do wystawienia tegoż „Szczura”. Dekoracji praktycznie nie ma żadnych (oprócz wniesionego i wyniesionego „drzewa”, które jest chyba raczej rekwizytem niż dekoracją), a rekwizyty dość ograniczone. Aktorzy operują też rekwizytami lalkowymi, typu domek (niby dom zbója Huligana), czy szczur w ręku tęgo popijającej aktorki (Sylwia Janowicz-Dobrowolska). Artyści BTLu to ludzie, którzy takimi gadżetami posługują się po mistrzowsku nawet jakby ich ktoś obudził w środku nocy, więc z pewnością moja wizyta w teatrze była czasem dobrze wykorzystanym, ale mnie się do głowy ciśnie natrętne pytanie: Dlaczego od co najmniej trzydziestu (śmiem twierdzić, że od jakichś pięćdziesięciu co najmniej, ale za te trzydzieści biorę osobistą odpowiedzialność, bo je pamiętam) lat teatr epatuje widza „oszczędnością”? Czy artystom brakuje pomysłów, a może ich repertuar jest po prostu skończony, niczym liczba struktur rosyjskiej bajki i jedyne, na co współczesny widz może liczyć, to ich powtarzanie w możliwie nowej kombinacji? Nie wiem. Wiem na pewno, że kolejna „próba” po ok. dziesięcioletniej przerwie w chodzeniu do teatru, nieco mnie rozczarowała. Ale tylko jako propozycja formalna.
To bowiem, co spektakl czyni godnym obejrzenia, to po prostu aktorzy BTLu. Nie ukrywam, że ja tych ludzi po prostu kocham! Niektórzy z nich w prywatnej rozmowie mogą się przyznać, że w tym czy innym przedstawieniu za wiele z siebie nie dali, ale nie w takim sensie, że się z premedytacją obijali i zlekceważyli widza, ale że w danej sztuce wielki kunszt zawodowy nie był od nich wymagany, więc oni specjalnie się w niej nie nagrali. Jako laik obserwujący to z zewnątrz twierdzę, że aktorom nigdy nie należy wierzyć, ponieważ oni w ogóle nie potrafią nie grać. Oni grają, nawet kiedy sami myślą, że nie grają (vide przykład pana Zielenieckiego wspomnianego przy okazji „Wesela Figara”, w którym on w ogóle nie występował, a i tak skupił na sobie uwagę widza).
Otóż może i reżyser nie dał aktorom zbyt wielu okazji do popisu, ale te, które dał, zostały przez nich doskonale wykorzystane. Oczywiście niewykluczone, że jestem do tego zespołu tak pozytywnie nastawiony, że „kupię” każdy kit, jaki mi ci aktorzy zechcą sprzedać, ale nie wydaje mi się, żebym aż tak bardzo się mylił. Niewątpliwie faktem jest, że kiedy słyszę i widzę Ryszarda Dolińskiego, to automatycznie poprawia mi się humor – w każdej sytuacji. Wystarczy, że ten facet się tylko odezwie, zrobi jakiś gest lub minę. Sylwia Janowicz-Dobrowolska zawsze mnie zaskakuje (w jak najbardziej pozytywnym sensie) swoją osobowością na scenie, mimo tego, że miałem okazję rozmawiać z nią poza teatrem. Zbigniew Litwińczuk w roli sędziego Skorabkowskiego jest z kolei w całym spektaklu najbardziej „gombrowiczowski”, czym „kupił” mnie całkowicie. Izabela Maria Wilczewska (Maryśka) i Artur Dwulit (Ksawery) są tak samo świetni. Szkoda tylko, że nie wykorzystano potencjału tych kapitalnych aktorów w większym stopniu, bo jestem na sto procent przekonany, że można by było!
Dla aktorów BTLu gotów jestem pójść nawet na bajkę dla dzieci. Równocześnie życzę im, i przy okazji sobie, żeby w większym stopniu wykorzystywano ich talent i umiejętności, zaś tak w ogóle to czekam na coś nowego w teatrze. Skromność środków pozaaktorskich z pewnością wydobywa z samych artystów to co najlepsze w ich kunszcie. Przyznam jednak szczerze – jestem nieco znudzony szarością i obszernością pustej sceny. Z kolei na przedstawienia typowo „komercyjne” z bogactwem dekoracji się nie wybieram, bo tam odstrasza mnie sama pustota (nie mylić z pustką, która może budzić skojarzenia buddyjskie) przesłania. Trudno mi doprawdy dogodzić.
Tak czy inaczej w najbliższych kilku tygodniach wybieram się jeszcze kilka razy zarówno do BTLu, jak i do Teatru Dramatycznego im. A.Węgierki. Mam nieustanną nadzieję, że będzie warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz