Chodzenie do kafejek, barów i restauracji kojarzy mi się przede wszystkim z wakacjami. Moja formacja odbywała się w epoce Gierka i Jaruzelskiego, kiedy ludzie z „porządnych domów” „po knajpach się nie szlajali”, tylko jadali „porządne” posiłki przygotowane w domu. W domach natomiast „porządna” gospodyni używała produktów naturalnych, oczywiście dostępnych w sklepach i na rynkach (mam na myśli targowiska na świeżym powietrzu). Kiedy w jakiejś dzisiejszej reklamie matka mówi córce, że używania kostek rosołowych nauczyła ją babcia, bo to taka rodzinna tradycja, mam ochotę zastrzelić copywritera, ponieważ na coś takiego moje ś.p. mama i babcia przewróciłyby się w grobach. Oczywiście używano kostek rosołowych, ale rozpytałem wiele kobiet starszego pokolenia, czy w latach 70. używały takich produktów i każda się na to oburzyła. Porządna gospodyni nawet makaron robiła sama, choć była to czynność czasochłonna i pracochłonna.
Piszę o tym, żeby zilustrować poglądy środowiska, w jakim się wychowałem. Posiłki w domu, a jak spotkanie z przyjaciółmi, to też w domu. Oczywiście inna sprawa, że w tamtych czasach nikt się nie musiał zapowiadać, żeby wpaść do kogoś z wizytą. Jeśli znajomi chcieli odwiedzić innych znajomych, to po prostu do nich szli, a ci się cieszyli z tej wizyty (no, chyba że udawali, bo tak przecież nieraz bywało). Nie było komórek, a i telefon stacjonarny nie był wcale tak powszechny. Tak przy okazji – można się było nie doczekać na założenie telefonu, ale za to kiedy się go już miało, korzystanie z telefonii było bardzo tanie. Ludzie gadali godzinami w ramach abonamentu, zaś za Gierka rozmowa z automatu telefonicznego kosztowała najpierw 50 gr, a potem jej cena wzrosła do złotówki, co i tak było bardzo tanio, bo za tę złotówkę można było gadać nawet i dwie godziny.
Czuję, że ze spójnością dzisiejszego wpisu będę miał problem, bo choć temat mam całkiem określony, wspomnienia z dzieciństwa i młodości zawsze sprowadzają mnie na boczne tory.
Próbuję więc wrócić do dyscypliny w tekście.
W owych latach 70. i 80. kpiliśmy z Niemców, że mimo iż tacy bogaci to gościnni wcale nie są. Wyciągaliśmy wnioski, że może dlatego są bogaci, bo nie są rozrzutni, bo nie panuje u nich polska zasada „zastaw się a postaw się”. Kiedy mój stary kumpel Czarek wyemigrował do Niemiec i został kiedyś przez swojego kolegę z pracy (rodowitego Niemca) zaproszony do domu, zaczął z niego okrutnie kpić: „Nie, nie przyjdę, bo nie chcę ci robić kłopotu. Ja tam wiem, że wy Niemcy to się lubicie spotykać w knajpach, więc do twojego domu nie pójdę”. Tak się Czarek przekomarzał, choć akurat ten Niemiec to jeden z najsympatyczniejszych ludzi, jakich poznałem i do domu zapraszał szczerze.
Moda na spotkania w knajpach dotarła do Polski. Młode pokolenie, wychowane w kulturze przesiadywania w pubie nad kuflem piwa, praktycznie nie wyobraża sobie innego sposobu spożywania tego napoju. Dziwi mnie jednak, że ludzie mojego pokolenia, czyli takie same twory lat 70. i 80. jak ja, proponują spotkanie mojej żonie czy mnie gdzieś w knajpie. „Ach nie będę ci przecież się zwalać na głowę do domu, spotkajmy się w jakiejś knajpce”. Właściwie moja żona stała się częstszą bywalczynią współczesnych lokali gastronomicznych, ponieważ co jakiś czas wraz ze swoimi koleżankami z pracy chodzą sobie na takie „babskie” pogaduchy przy piwie. Oczywiście jesteśmy zapracowani, czasu mamy niewiele, a przyjęcie gości w domu może być kłopotliwe, ale ja nadal wolę, kiedy goście przychodzą do nas, niż chodzić do miejsca „neutralnego”, czyli tak naprawdę „obcego”! Pomijając aspekt finansowy, bo przecież za jedno piwo w pubie można kupić trzy takie same w sklepie i wypić je przy zdrowym posiłku przygotowanym w domu, dochodzi szereg czynników, które sprawiają, że nie przepadam za spotykaniem się w lokalach gastronomicznych dla samego spotykania się. Owszem, kiedy wiem, że np. w jednej z knajpek przy Rynku Kościuszki odbywa się jakaś impreza muzyczna – czemu nie? W wakacje? Jak najbardziej, bo jak wspomniałem na wstępie, restauracje kojarzą mi się z dzieciństwa tylko z wakacjami.
Spróbuję teraz przejść do sedna sprawy. Otóż wielu moich dobrych znajomych uważa, że spotykanie się w pubie jest świetną rozrywką i kto tego nie robi, ten ma po prostu smutne życie. Przypomniał mi się epizod z Kubusia Puchatka, w którym to wszyscy przyjaciele Kłapouchego, czyli wiecznie smutnego osiołka, chcieli go rozweselić wymyślając najrozmaitsze rozrywki. Biedny Kłapouchy przy każdej takiej próbie męczył się i stresował, bowiem najlepiej się czuł siedząc sobie spokojnie i rozmyślając. Nie można nikogo uszczęśliwiać na siłę.
Ja przy pomocy długiego wstępu na temat wychowania w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia próbuję zbudować jakieś szersze podłoże dla zrozumienia swojej własnej postawy, czyli tego, że oprócz wakacji, nie przepadam za odwiedzaniem lokali gastronomicznych. Podstawowa prawda jest jednak taka, że ja się na takich knajpianych spotkaniach ze znajomymi strasznie nudzę. Jeżeli sącząca się w tle muzyka nie jest zbyt głośna lub irytująca i nie przeszkadza w rozmowie (bo i tak bywa), to i tak niezbyt dobrze się czuję, kiedy siedzę w gronie powyżej pięciu osób, piję powoli jakiś napój i rozmawiam … o niczym. A tak najczęściej wyglądają te wspaniałe spotkania przy piwie. Owszem, kiedy spotkam przyjaciela, którego dawno nie widziałem, to mogę faktycznie w takiej knajpie posiedzieć i kilka godzin, bo mamy sobie dużo do powiedzenia. Kiedy jednak jakiś młodszy kolega czy koleżanka wyciągają mnie na piwo, twierdząc, że nie należy być smutasem tylko się trochę rozerwać, odczuwam do takiego zaproszenia wielką rezerwę, ponieważ najczęściej jest tak, że się siedzi i ględzi nie wiadomo o czym. Podjęcie jakiegoś poważniejszego tematu jest nie na miejscu, bo przecież jesteśmy tu, żeby się rozerwać. Pozostaje więc jakieś bla bla bla, typu setne wspomnienie tej samej imprezy, gdzie ktoś się śmiesznie zachował (no fajnie, za pierwszym razem wspomnienie tego było śmieszne, ale po raz n-ty?), albo parę uwag o współczesnej muzyce popowej.
Polska jest wolnym krajem, jak mawiają Amerykanie, i każdy ma prawo bawić się tak jak chce. Jestem człowiekiem tolerancyjnym, więc rzesze piwoszy spędzających wolne chwile w pubie mi nie przeszkadzają. Muszę jednak stanowczo stwierdzić, że jest to rozrywka nie dla mnie, ponieważ, mówiąc otwarcie, nie jest to dla mnie żadna rozrywka.
Co innego w wakacje ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz