wtorek, 21 maja 2013

Bo "Walesa" łatwiej wymówić za granicą niż "Borusewicz"?



Oczywiście jest to kolejny wpis z cyklu „nie wiem, to się wypowiem”, ale nie mogę się powstrzymać od podzielenia się swoimi wątpliwościami. Chodzi o panią, którą od trzech lat prawie trzech lat mainstreamowe media nie nazywają inaczej, jak tylko „legendą ‘Solidarności’”. Otwarcie się przyznaję, że ekspertem od historii gdańskich wydarzeń z sierpnia 1980 roku nie jestem (choć jako 15-latek osobiście byłem wtedy w Gdańsku na wczasach). Niemniej cała Polska nimi żyła i wówczas i w dużym stopniu żyje do dziś. Z historią strajku w Stoczni Gdańskiej robi się jednak tak, jak z zapisywaniem się do ZBOWiDu w czasach komuny.

Związek Bojowników o Wolność i Demokrację była to komunistyczna organizacja, do której zapisywali się kombatanci walki z okupantem niemieckim, tudzież przedwojennymi rządami sanacyjnymi. Teoretycznie więc skupiała starych komunistów czynnie zaangażowanych w walkę o ideały Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina (później już bez Stalina). Oczywiście całe grupy byłych żołnierzy i partyzantów związanych z rządem w Londynie były z tej struktury wykluczone. Nie przeszkadzało to jednak całkiem pokaźnym grupom ludzi starszych, ale z czasem jednak coraz młodszych, ubiegać się o legitymację tej organizacji. Wiązało się to bowiem z pewnymi profitami, np. w postaci renty. Paradoksalnie więc czym dalej było od zakończenia II wojny światowej, tym więcej pojawiało się „kombatantów”, w tym takich, którzy podczas niemieckiej okupacji byli tak małymi dziećmi, że nie mogli być nawet łącznikami. W ZBoWiDzie, jak to w PRLu, a może tak w ogóle, jak to w Polsce, trzeba było mieć znajomości, a wtedy można się było starać o członkowstwo w tej organizacji i o rentę.

Cwaniactwo w naszym narodzie jest legendarne, a ja się wychowywałem w latach komuny, więc generalnie nie wierzę, że społeczeństwu da się cokolwiek tłumaczyć przy pomocy przemówienia do sumienia. Umoralniające gadki są generalnie dla frajerów i każda władza, która uwierzy, że ma cały naród za sobą, bo jest taka moralna i etycznie w porządku, może już spokojnie pakować walizki. „Każdy dziad w swoją torbę prosi, nie w cudzą”, mawiała moja ś.p. babcia, i to jest generalnie prawda dość uniwersalna. Polak, o ile nie „gwiazdorzy” i nie zgrywa się na intelektualistę, ojczyznę kocha, a jej wrogów oraz wszelkiego rodzaju złodziei nienawidzi, ale kiedy może, to ją bez skrupułów skubnie. Taka jest ludzka natura i żeby nie wiem jak gadające głowy biadoliły, jaki to byle jaki naród mamy, nic nie poradzą – taki naród mamy i już, a jak nie umiesz rządzić takim narodem, to wyemigruj i spróbuj kariery politycznej w jakimś obcym kraju, albo zajmij się czymś bardziej pożytecznym niż polityka.

Tak mnie poniosło z tym ZBoWiDem, bo mi się ta paralela nasunęła z wydarzeniami sierpniowymi. Okazuje się bowiem, że czym dalej od sierpnia 1980, tym więcej wychodzi „historycznych szczegółów”, które wywracają naszą wiedzę na temat tamtych wydarzeń na nice. Wiemy, że stosunkowo szybko rozeszły się drogi Lecha Wałęsy z Andrzejem Gwiazdą, Anną Walentynowicz i szeregiem innych działaczy pierwszej „Solidarności”. W latach 90. pojawiła się krytyka Wałęsy za okrągłostołowe koncesje wobec komunistów (okrągły stół i Magdalenka jako Targowica itd.). Później do krytyków Lecha Wałęsy dołączyli bracia Kaczyńscy, którzy wszak współpracowali z nim jeszcze na początku jego prezydentury.

Już w latach 90. gdzieś tam pojawiało się hasło „Bolek”, ale mało kto się tym przejmował. Tymczasem w czasie krótkich rządów PiSu sprawa nabrała rozmachu i dziś z kolei mało kto wierzy, że na początku lat 70. legendarny przywódca nie wykonywał poleceń SB. W jakim stopniu miało to konsekwencje na późniejsze działania Lecha Wałęsy i styl jego polityki, nadal nie wiemy, ponieważ to będzie wymagało szeregu badań ze strony historyków. Tak czy inaczej, rządy braci Kaczyńskich był to z pewnością czas systematycznej nagonki na legendarnego elektryka.
Katastrofa smoleńska to jedna z najgorszych tragedii w historii naszego narodu. Oprócz oczywistego tragicznego wymiaru samej śmierci czołówki polskich polityków i oficerów, efekt polityczny tego wydarzenia rzutuje na stosunki w społeczeństwie do dziś i nic nie wskazuje na to, żeby to się miało w najbliższym czasie zmienić.Ale to osobny temat.

Trzydziesta rocznica sierpnia ’80, to była okazja, żeby społeczeństwo poznało „legendę ‘Solidarności’”, panią Henrykę Krzywonos-Strycharską. Ponieważ publicznie i „spontanicznie” przytarła nosa Jarosławowi Kaczyńskiemu, natychmiast stała się idolką wielu tych, którzy przewodniczącego PiSu nie cierpią, ponieważ w ich mniemaniu uosabia zło wcielone i jest wrogiem wszelkiego postępu. Otóż nigdy nie ukrywałem, że Jarosław Kaczyński zawsze działał mi na nerwy, nawet kiedy mówił coś, z czym mógłbym się zgodzić. Po prostu jest w nim coś, co mojej sympatii nie wzbudza, zaś retoryka stosowana przez jego partię zupełnie mi nie odpowiada. Do entuzjastów pani Henryki jednak nie dołączyłem. Po pierwsze zdziwił mnie nagły „lans” kobiety, o której wcześniej mało kto słyszał. Następnie pokazano ją w telewizji z panią Jolantą Kwaśniewską, a więc żoną polityka z zupełnie innej bajki, z którą jest na „ty” i, przynajmniej oficjalnie, pozostaje w bardzo serdecznych stosunkach. Od tej pory nigdy nazwisko pani Henryki nie pojawiło się w mediach bez przydomku „legenda ‘Solidarności’”. W tym samym czasie pojawiło się kilka artykułów nt. słynnego „zatrzymania tramwaju”, które przedstawiały tę „legendę” jak legendę właśnie, dość poważnie odbiegającą od historycznej prawdy. Na dodatek na YouTube można było obejrzeć (chyba nadal można) wypowiedź. ś.p. pani Anny Walentynowicz, która nie wypowiadała się o pani Henryce zbyt przychylnie.

W mediach głównego nurtu po „złej” stronie weteranów „Solidarności” byli więc wszyscy działacze PiSu, zaś po „dobrej” ci, którzy popierali PO, w tym Lech Wałęsa, którego partia Donalda Tuska wzięła w obronę przed agresywnymi „kaczystami” oraz pani Henryka Krzywonos, której poświęcono m.in. spektakl teatralny. Podział był mniej więcej klarowny, aż do niedawna, bo oto media rażą w nas informacjami na temat rewelacji pani Henryki, która doznała nagłego olśnienia i „przypomniała sobie”, że to nie Lech Wałęsa kierował strajkiem w Gdańsku. „No to się porobiło,” myślę sobie. „Henryka Krzywonos ani chybi dołączyła do Jarosława Kaczyńskiego” i teraz już będzie w mediach publicznych „jeździć” po tym biednym „Bolku”. Stwierdziłem wówczas, że już nic mnie na tym świecie nie zaskoczy. Okazało się, że bardzo się myliłem, bowiem czytanie samych nagłówków potrafi być niezwykle mylące. Otóż z treści artykułu wynikało, że pani Henryka Krzywonos twierdzi nie mniej ni więcej, ale że rzeczywistym przywódcą gdańskiego protestu z 1980 r. był obecny marszałek Senatu, pan Bogdan Borusewicz. Człowiek, który generalnie nie pcha się przed kamery, wypowiada się niezwykle ostrożnie, a na ataki ze strony ludzi Jarosława Kaczyńskiego odpowiada niemrawo i bez wiary, a którego swego czasu ze względu na pewne podobieństwo budowy ciała uważałem za „trzeciego bliźniaka”, okazał się być „lwem Lechistanu”, rzeczywistym autorem wydarzeń gdańskich, architektem porozumień, a w domyśle przecież możemy śmiało twierdzić, że człowiekiem, który obalił komunizm w całej Europie Środkowej i doprowadził do upadku potężne imperium sowieckie. Jakoś tak mi się to wszystko kupy nie trzyma i raczej wiary dać tym „rewelacjom” nie chcę, ale kto wie? Kto wie?

Tymczasem nurtuje mnie kilka pytań: 

W co gra pani Henryka Krzywonos? 
Kto nią kieruje i jaki ma w tym interes? 
Komu tak bardzo naraził się Lech Wałęsa, że postanowił jednak doszczętnie zniszczyć jego legendę? 
(Wiem, takie pytania świadczą o oszołomstwie i poddaniu się paranoi, ale czasami tak sobie lubię...).
„Kaczyści” nienawidzą go od dawna, więc oni są niejako opcją naturalną. Nic nie wskazuje jednak na to, żeby to oni tym razem kierowali spiskiem przeciwko legendzie Lecha Wałęsy, bo nie zgadza się osoba pretendenta. Prędzej stwierdziliby, że to Jarosław Kaczyński był mózgiem i prawdziwym wodzem antykomunistycznej rewolucji, niż Bogdan Borusewicz. Na dodatek PiS i jego klony nie przepadają za panią Henryką. Kto rozeźlił się na naszego noblistę tak bardzo, że postanowił dokonać dekonstrukcji jego legendy tak silnie zakorzenionej w najnowszej ogólnoświatowej mitologii? Czyżby lobby gejowskie po wypowiedzi Wałęsy na temat chęci wyrzucenia osób o orientacji homoseksualnej poza salę sejmową? Nie, nie posądzam ich o tak makiaweliczny spisek z udziałem trzyletniej „legendy ‘Solidarności’”. O co więc chodzi? Niewiele rozumiem, ale chyba mam prawo się spytać „o co chodzi?” ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz