Dziś postanowiłem zacytować
niewielki fragment książki Jonathana Littela, Łaskawe. Narrator, doktor prawa, znawca muzyki biegle posługujący się
klasyczną greką (w mowie!), a zarazem oficer SS, Maksymilian Aue opowiada swoje życie. W
tysiącstronicowym tomie poznajemy losy człowieka, który przy okazji opisu
swoich osobistych doświadczeń (jest po prostu, choć może nie tak zupełnie „po
prostu”, niemieckim zbrodniarzem wojennym) pozwala sobie na obserwacje
rzeczywistości społecznej. Ciekawa jest np. scena przesłuchania stalinowskiego
komisarza, z którym narrator wymienia się poglądami na temat bolszewizmu i
nazizmu.
Fragment, który wybrałem, ma miejsce jeszcze długo przed wojną w Paryżu,
gdzie młody Aue wówczas mieszkał.
„Po lekcjach biegłem nad Sekwanę
myszkować u bukinistów, albo spotykałem się z kolegami w małej knajpce w
Dzielnicy Łacińskiej, gdzie przy podłym czerwonym winie zmienialiśmy bieg
świata. Ale koledzy z klasy trochę mnie nudzili. Prawie wszyscy należeli do wielkiej
burżuazji i przygotowywali się, by ślepo pójść w ślady swoich ojców. Mieli
pieniądze, więc szybko nauczono ich, jak urządzony jest świat i jaka jest w tym
świecie ich rola: dominująca. Wobec robotników czuli wyłącznie pogardę albo strach.
Idee, którymi przesiąknąłem w czasie pierwszej podróży do Niemiec, że robotnicy
stanowią tak samo jak burżuazja część Narodu, że porządek społeczny powinien
być ustanowiony w sposób organiczny, ku korzyści wszystkich, a nie tylko kilku
bogaczy, że ludu pracującego nie należy uciskać, lecz oferować mu godziwe życie
i miejsce w tym porządku, aby uśmierzyć pokusę bolszewizmu – wszystko to było
im obce. Ich opinie polityczne były równie krótkowzroczne, co ich dobre
burżujskie samopoczucie, więc dyskutowanie z nimi na temat faszyzmu czy
niemieckiej partii narodowosocjalistycznej (która właśnie we wrześniu tamtego
roku odniosła miażdżące zwycięstwo w wyborach, stając się tym samym drugą
partią w kraju, a fala uderzeniowa tego zwycięstwa rozprzestrzeniła się na całą
Europę) wydawało mi się jeszcze mniej sensowne od rozmów na temat ruchu
młodzieżowego rozpowszechnianego przez Hansa Blühera.”
Czytając ten fragment książki
Littela nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dokładnie to samo, co o młodych
burżuazyjnych kolegach narratora, można powiedzieć o pewnych działaczach,
zwłaszcza młodych, obecnie rządzącej w Polsce Platformy Obywatelskiej. Da się
jednak zauważyć zasadniczą różnicę. O ile w powieści ludźmi ślepymi na sytuację
i nastroje społeczne są młodzi „burżuje”, którzy przejmą wielkie majątki po
swoich ojcach, we współczesnej Polsce są to często ludzie dość mało zamożni,
którzy dopiero aspirują do pozycji człowieka sukcesu. Ludzie ci wobec
zarabiających grosze robotników lub bezrobotnych również czują albo pogardę
albo strach. Mają to szczęście, że tych ostatnich jeszcze żaden sprytny demagog
pokroju Hitlera nie zorganizował w wielki tłum dyszących nienawiścią do władzy
i wszystkiego, co z nią związane. Niemniej symptomy są widoczne. Rasistowskie
ataki na cudzoziemców (ostatnie dwa głośne podpalenia drzwi do mieszkań w
Białymstoku – jednego rodziny czeczeńskiej, a drugiego polskiej rodziny, którą
odwiedziła córka z mężem Hindusem) pokazują, że sytuacja nie jest zdrowa.
Wspominany już przeze mnie „Bunt stadionów” to z kolei przykład ogromnych grup
ludzi, którymi samozwańczy „burżuje” sympatyzujący z partią rządzącą, gardzą
lub się boją, albo jedno i drugie naraz.
Hitler jest przecież modelowym
przykładem tego, co inteligentny fanatyczny drań potrafi zrobić z tłumem ludzi
sfrustrowanych swoim życiem. Poczucie upodlenia, upokorzenia przegraną wojną,
ale również bezrobociem czy niskimi zarobkami, doprowadziło do spadku zaufania
do „zwykłych” partii politycznych i masowego poparcia hitlerowskich
zbrodniarzy. W takich przypadkach nie można sobie odmówić refleksji, że przy
ustanawianiu populistycznych tyranii najgorszym grzechem jest grzech
zaniedbania. Burżuazja z powieści Littela, czy współcześnie nami rządzący stali
się tak wyobcowani z rzeczywistości, że chyba nawet do głowy im nie przychodzi,
że żeby pewnych grup przestać się bać, trzeba je jakoś zagospodarować. Prywatny
przedsiębiorca tego nie zrobi, bo po pierwsze nie ma takiego zapotrzebowania, a
po drugie nie ma poczucia takiego obowiązku. W końcu nie jest zakładem
wychowawczym. Pracownicy aparatu państwowego, w tym politycy, prawdopodobnie by
chcieli, żeby to jednak prywatni przedsiębiorcy robili coś w tym względzie, bo
państwo nie jest od tego, a najlepiej jakby się w ogóle mogło wycofać z
rządzenia i odpowiedzialności za cokolwiek. W ten sposób narasta niezadowolenie społeczne, który może przybrać
niezwykle niebezpieczną postać, o ile znajdzie się jakich przywódca, który wie, co się
z tłumami robi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz