Uczęszczanie do cyrków w celu obejrzenia walk gladiatorów
było jednym z nałogów starożytnych Rzymian – okazją do dania upustu niezbyt
szlachetnym emocjom (przyglądanie się wzajemnemu zabijaniu, czy też zjadaniu ludzi
przez lwy raczej do pięknych cech ludzkiej natury nie należą). Wielkim
miłośnikiem rzymskich igrzysk był św.Alpiusz, przyjaciel św. Augustyna, który
pisał o nim, że ten po przyjeździe w celach edukacyjnych do stolicy imperium
udał się do amfiteatru, a tam dawał się ponieść uczuciom panującym w tłumie
kibiców: Walki tak mu się spodobały, że przyglądając się arenie „już należał do
tłumu – wpatrywał się, wrzeszczał i do domu zabrał szaleństwo, które mu
potem nieraz kazało wracać do amfiteatru”. (Więcej pod
adresem http://www.polityka.pl/historia/1526561,1,pseudokibice-z-czasow-starozytnych.read#ixzz2RxRFLnDH)
. Warto zauważyć, że św. Augustyn już na przełomie IV i V wieku naszej ery
doskonale i zwięźle ujął to, co dopiero pod koniec XIX wieku opracuje Gusttav
le Bon, a mianowicie „psychologię tłumu”. Przebywanie w grupie, zwłaszcza
dużej, daje człowiekowi poczucie szczęścia, które bierze się m.in. z poczucia
bezpieczeństwa (w takiej gromadzie jesteśmy niepokonani) oraz z ograniczenia
odpowiedzialności za własne postępowanie. W tłumie generalnie ludzie nie myślą
samodzielnie, a jeśli myślą, to albo są przywódcami owego tłumu i to oni nadają
kierunek jego działań, albo czują się skrajnie niekomfortowo, bo np. hasło „kto
nie skacze ten z policji”wywołuje w nich niechęć do zachowań rodem z przedszkola. W
tłumie mało kto jednak się decyduje na pokazanie swojej odmienności. Dla tłumu
odmienność jest najgorszym grzechem. Tłum jednostkę zawłaszcza, daje poczucie
bezpieczeństwa i potęgi, ale równocześnie nie toleruje indywidualizmu. Poczucie
szczęścia potęguje zwolnienie z myślenia, bo wbrew popularnemu powiedzonku
myślenie wielu boli. Po opuszczeniu grupy i powrocie do szarej rzeczywistości,
w której nie jesteśmy raczej jakimiś pozytywnymi bohaterami, świadomość
przynależności do niej staje się wyznacznikiem naszej wartości pozwalającym
przetrwać upokorzenia ze strony tych, którzy mają nad nami władzę. Nawet jeśli
wcześniej mieliśmy inne poglądy, teraz chętnie przyjmujemy te dominujące w
naszej grupie, bo bycie w grupie jest już najważniejsze – wspólne „wpatrywanie
się i wrzeszczenie” po prostu nas tworzy. Kto nie wrzeszczy z nami, ten się do
nas nie nadaje, a „kto nie skacze , ten za Tuskiem”, czy jakoś tak. Nie każdy jednak, kto za Tuskiem wcale nie jest, ma ochotę na rytmiczne podskakiwanie.
Wśród rzymskich tłumów oprócz pokazów walk gladiatorów,
wielką popularność zdobyły wyścigi kwadryg. Wywoływały one ogromne emocje wśród
mieszkańców Wiecznego Miasta, którzy zaczęli się organizować w ogromne „kluby
kibiców”. Akurat starożytni nie byli zbyt kreatywni w nadawaniu swoim grupom
nazw, ograniczając się przymiotników oznaczających kolory odpowiadające barwom
strojów noszonych przez zawodników. Sam fakt pojawienia się czterech ogromnych
rzesz ludzi, wśród których chyba jednak większość stanowili zdrowi umysłowo,
pałających do siebie wzajemną nienawiścią tylko i wyłącznie z powodu
kibicowaniu woźnicom noszącym czerwone, niebieskie, zielone lub białe stroje,
powoduje ogromny pesymizm co do natury gatunku ludzkiego jako „korony
stworzenia”. Co bystrzejsi przywódcy starożytnych kibiców zaczęli zdawać sobie
sprawę, że taką potęgę, jak kibicowskie kluby, można wykorzystać również w inny
sposób.
Jak wiemy, cesarstwo rzymskie na zachodzie upadło w 476 r.
naszej ery, ale jego wschodnia część jeszcze przez prawie tysiąc kolejnych lat
przetrwała. Historycy w zupełnie dobrej wierze nazywają to państwo
bizantyńskim, ale sami jego mieszkańcy pomimo posługiwania się językiem greckim
uważali się za Rzymian. Konstantynopol, jako „drugi Rzym”, przejął wiele
tradycji tego pierwszego, w tym stronnictwa kibiców wyścigów kwadryg.
Jak to z tego typu klubami bywa, słabsi tracą znaczenie,
więc w czasach cesarza Justyniana Wielkiego w Konstantynopolu liczyły się tylko
dwa ugrupowania kibiców, Niebiescy i Zieloni. Były to po części gangi
terroryzujące ulice stolicy imperium, a po części machiny do załatwiania sporów
politycznych. Obie frakcje miały swoich protektorów w Senacie, bo też
senatorowie niejednokrotnie wykorzystywali żądnych mocnych wrażeń młodzieńców
do wywierania nacisku na swoich przeciwników politycznych. Aresztowanie
przywódców obu wielkich gangów w 532 r. stało się iskrą do wywołania zbrojnego
powstania zjednoczonych Niebieskich i Zielonych, którzy wprost z hipodromu,
gdzie kibice, zamiast przekrzykiwać się własnymi klubowymi okrzykami, zaczęli
skandować „Nika!”, czyli „zwyciężaj!” Cwani arystokraci z Senatu sprytnie
pokierowali tłum na pałac, ponieważ postanowili przy okazji obalić cesarza.
Panowanie Justyniana ocalił jeden z największych dowódców wojskowych znanych
historii, Belizariusz, którego pamiętamy jako tego, który unicestwił państwo
Wandalów w Afryce północnej. Ten wybitny taktyk zdawał sobie sprawę z tego, że
nawet regularna armia w starciach z uzbrojonym miejskim motłochem na ulicach
miasta może spotkać poważne trudności i ponieść olbrzymie straty. W takich
sytuacjach (chciałoby się powiedzieć „jak zwykle”) pomógł podstęp i zdrada.
Podstęp polegał na nakłonieniu Niebieskich do zdrady Zielonych. Powszechnie
było wiadomo, że sam cesarz był kibicem Niebieskich, zaś jego rywal do tronu
Zielonych, więc częściowo na sentymencie do wspólnej drużyny woźniców, ale
chyba bardziej na pieniądzach, które przekazał przywódcom Niebieskich cesarski eunuch Narses, zbudowano plan, który się powiódł w stu procentach. W
momencie decydującego ataku wojska na tłum kibiców, Niebiescy czym prędzej pole
walki opuścili, zaś z samymi Zielonymi Belizariusz już sobie poradził. Zanim to
jednak nastąpiło miasto pozostawało pod kontrolą uzbrojonego tłumu. Podczas
oblężenia cesarskiego pałacu wybuchł pożar, który częściowo strawił kościół
Hagia Sophia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz