Obejrzałem na YouTube film pt. „Bunt stadionów”.
Prezydent
Bronisław Komorowski wziął udział w przedsięwzięciu „Gazety Wyborczej” o nazwie
„Orzeł może”.
Nie należę do ludzi o sztywnych poglądach politycznych, co
oznacza, że jestem podatny na argumenty i dopuszczam nawet zmianę poglądów pod
ich wpływem. Niemniej myślę, że posiadam swego rodzaju wyczucie, które pozwala
mi wykryć za pewnymi działaniami intencje polityczne. Nie ma w tym zresztą
niczego złego, że politycy podejmują akcje mające na celu osiągnięcie swoich
celów. To, co możemy jednak oceniać, to szczerość przekazu oraz fachowość
przygotowania samej akcji.
Zamysł ukazania opinii publicznej pewnej grupy obywateli
jako wiecznie niezadowolonych z rzeczywistości i przez to zrzędliwych, a często
agresywnych, jako kontrastu wobec obywateli optymistycznych i uśmiechniętych,
bo zadowolonych z wolności i funduszy unijnych, jest widoczny od dobrych kilku
lat. To, co się może kryć za tą polityką wizerunkową wobec Polaków, jest w
jakiś sposób zrozumiałe, ale czy odzwierciedla rzeczywistą kondycję naszego społeczeństwa,
to sprawa wielce dyskusyjna.
Jednym z największych błędów w polityce propagandowej III
Rzeczypospolitej był brak wypracowania formy obchodów świąt państwowych.
Owszem, dzisiaj coś się dzieje na placach i ulicach polskich miast, ale jest
już trochę za późno. Naród jest podzielony i ugrupowania polityczne świętują
oddzielnie i to zarówno 3 maja jak i 11 listopada. Nie wypracowaliśmy też
jakiejś „świeckiej” tradycji celebrowania tych świąt w domach. Można
powiedzieć, że przecież „nic na siłę”, bo skoro nie wynieśliśmy tradycji
spędzania świąt państwowych z domów rodzinnych, to trudno, żeby w ciągu 24 lat
po obaleniu komuny, taka tradycja się wykształciła. Niemniej odpowiednie
ministerstwo powinno było opracować jakieś formy publicznych obchodów i uczynić
je na tyle atrakcyjnymi, żeby ludzie chcieli wychodzić z domu i w nich
uczestniczyć. Na razie wygląda na to, że zwycięża grill.
Prezydent Komorowski podejmuje pewne wysiłki w celu nadania
majowemu świętowaniu jakiejś formy, ale niestety działa już w takich warunkach,
że część Polaków nigdy nie przypnie kotylionu w barwach naszej flagi państwowej
– nie dlatego, że nie tych barw nie kocha, ale dlatego, że ten zwyczaj
zainicjował nie lubiany przez nich prezydent.
W tym roku środowiska lansujące narodowy optymizm (w samym
zamyśle znowu nie ma niczego złego) postawiły na wyrób cukierniczy, który
podobno jest orłem. Moja wiedza ornitologiczna jest bardzo ograniczona, dlatego
moja opinia miarodajna być nie może, ale ten ptak przed pałacem prezydenckim
nie do końca mi przypomina Haliaeetus albicilla, czyli bielika zwyczajnego będącego naszym godłem narodowym. Nie
bardzo też jest podobny do któregokolwiek z gatunków aquilinae, czyli
orłów. W samym potraktowaniu naszego symbolu pojawił się pierwszy zgrzyt, bo niektórzy
narzekają, że ten wytwór sztuki cukierniczej nie posiadał nawet korony. Ja
akurat tego bym nie krytykował, bo wkładanie korony symbolizującej władzę
państwową na taki dziwny stwór byłby już profanacją do kwadratu.
Ze zdjęć
umieszczonych w internecie można również wywnioskować, że specjaliści „Gazety
Wyborczej” doszli do wniosku, że nasze barwy narodowe, czyli biel i czerwień,
należy zmieszać i w ten sposób wprowadzić nową wartość – jednoczącą i
optymistyczną zarazem – do naszego życia publicznego. Zamiast biało-czerwonych
flag krajobraz zdominowały różowe baloniki. Wygląda na to, że znowu ktoś czegoś
do końca nie przemyślał.
Próby budowy
jedności narodu powinny być generalnie oceniane pozytywnie, bo wiadomo – „w jedności
siła” itd. Oparcie takiej jedności na elementach pozytywnych i optymistycznych
również powinno wywoływać aplauz, bo niby dlaczego najlepiej ma nam wychodzić
jednoczenie się tylko przy okazjach negatywnych, tzn. kiedy czujemy wspólne
zagrożenie? Kiedy jednak takie próby okazują się nieudolne, zaś na jakiejś
dziwnej zasadzie w całej akcji wyczuwa się pewien deficyt szczerości w tym
całym okazywanym entuzjazmie, a na dodatek impreza prywatnej spółki zorganizowana
jest za publiczne pieniądze, taka akcja afirmacyjna pozostawia poczucie
niesmaku. Ktoś, kto pamięta czasy Gierka, ten musi mieć tutaj wrażenie dejavu.
Film „Bunt
stadionów” również nie napawa mnie optymizmem. Nie uważam bowiem, żeby dobrą
metodą uprawiania polityki były demonstracje żądnych mocnych wrażeń młodych
mężczyzn. Jak uczy historia, tłumy generalnie rzadko kiedy mają do
zaproponowania dobre rozwiązania. Niemniej sam fakt, że doszło do
upolitycznienia ruchu kibicowskiego oraz do radykalizacji postaw jego
uczestników, świadczy o tym, że pewne rzeczy w naszym kraju poszły w złym
kierunku, że demokracja w wersji takiej, jaką obecnie mamy, nie dopuszcza do
prawdziwej debaty publicznej. Jak zauważa występująca w „Buncie stadionów” dr
Barbara Fedyszak-Radziejowska, młodzi ludzie chcą „współkształtować Polskę” i
nabierają samoświadomości demosu, a więc obywateli odpowiedzialnych za
kraj. Z drugiej strony mają poczucie zmarginalizowania, ponieważ nikt ich nie
bierze pod uwagę w dyskursie publicznym. Ostentacyjne przyklejanie wszystkim
kibicom łatki stadionowych bandytów lub faszystów przez media i ugrupowania
rządzące z dyskursu publicznego ich spycha. Przesłanie przewijające się przez
cały film jest takie, że „media kłamią”, a młodzi ludzie są bardzo uczuleni na
fałsz, zwłaszcza jeżeli chodzi o kreowanie ich własnego fałszywego wizerunku.
Sprawa jest
złożona, ponieważ osobiście uważam, że demos, zwłaszcza zgromadzony w
postaci tłumu, dość łatwo może przekształcić się w ochlos, ale należy
się poważnie zastanowić, kto i jak doprowadził do takiej sytuacji, że młodzi
ludzie są wychowywani przez kluby kibica. Kto zawiódł? Rodzice? Państwowa
szkoła? Samo państwo? To nie są pytania, które można zlekceważyć i cały problem
zbagatelizować przy pomocy etykietki „młodzi faszyści”. Tego się tak nie da
zrobić i debata nad demokracją w Polsce będzie musiała zostać ponownie otwarta.
Nie należę do zwolenników rewolucji, z jakiegokolwiek kierunku politycznego by
nadchodziła. Rozwiązywanie problemów przez tłum na ulicy też nie uważam za
pożądane. Niemniej, kiedy ludzie u władzy nabierają przeświadczenia, że są
najlepszymi fachowcami od tego, co jest dobre dla obywateli, nie pytając ich o
to, sprawia, że tracą poczucie rzeczywistości, a przez to mogą zostać bardzo
niemile zaskoczeni.
Dlatego m.in.
jestem zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych, w których obywatele z danego
okręgu wybiorą konkretnego człowieka, któremu zachcą powierzyć swoje sprawy i
który będzie za swoją pracę odpowiedzialny.
Bo to jest orzeł na skalę naszych możliwości...
OdpowiedzUsuń