Historie alternatywne stanowią dla niektórych pasjonujące
zajęcie. W Polsce ostatnimi laty wśród miłośników historii niemałe zamieszanie
wywołała teoria, wg której Polacy powinni byli pójść z Hitlerem na Rosję, a
potem, kiedy już alianci zachodni pokonaliby Hitlera, my powinniśmy byli
raz-dwa zmienić sojusz i wyjść na swoje. Niektórzy uważają, że w takim wypadku
byłoby w naszym interesie, żeby Hitler w ogóle wygrał, bo wtedy bylibyśmy
potęgą. U podstaw tego myślenia, jak warto zauważyć, jest idea mocarstwowości.
Po prostu celem każdego państwa jest być potęgą! Przypomina mi się rozmowa z
pewną rosyjskojęzyczną mieszkanką wschodniej Ukrainy, jaką odbyłem w autokarze
do Londynu kilka lat temu. Bezpośrednia kobieta (z jednej strony za tę „swojską”
bezpośredniość Rosjan i w ogóle wschodnich Słowian, lubię, ale z drugiej,
czasami wyłazi ze mnie jakaś angielska rezerwa,
ale to osobny temat) wyrażała żal, że Polska poszła ku Zachodowi, bo
przecież gdyby wszyscy Słowianie się zjednoczyli, byliby potęgą. Nie wiem, czy
ta kobieta akurat zdawała sobie sprawę, że głosi ideę popularną w XIX w. w Rosji, ale
również w krajach bałkańskich i w Czechach, a mianowicie panslawizm. Polacy
jakoś na panslawizm nigdy nie chcieli się dać złapać, bo doskonale wiedzieli,
że cała piękna idea to nic innego, niż propaganda caratu.
Cały problem w tej „potędze”. Kiedy budujemy imperium, wtedy
jednostki się nie liczą. Wiedział o tym Cezar, wiedział Napoleon, Hitler i
Stalin. Ludzi potrafi ogarnąć histeria budowania potęgi i wtedy nawet sami są
gotowi do poświęceń, a tych, którzy nie są, wszyscy dookoła przymuszą, zaś w
ostateczności przymusi ich aparat władzy. Nieważne, że ludzie tracą życie, godność
i wolność. Potęga jest tego warta. Psychologia tłumu – jesteśmy razem, jesteśmy
niepokonani. Po jakimś czasie ludzie się opamiętują, zwłaszcza kiedy potęga
okaże się ułudą, bo została obalona przez koalicję innych, nawet mniejszych „potęg”.
Narkotyczne poczucie jedności się rozpada i budowniczowie potęgi zaczynają się
nawzajem oskarżać o podsycanie nastrojów do budowania potęgi podniecających.
Rosja jest krajem, który praktycznie nie może istnieć bez
poczucia potęgi. Historia pokazuje, że kiedy nie jednoczy się wokół
samodzierżcy, zaczyna się tam smuta i naród pogrąża się w depresji. Te „smuty”
z początku XVII w. były spowodowane nie tylko kryzysem wewnętrznym, ale również
polityką korzystających z tego kryzysu polskich
magnatów, a później już wprost państwa polskiego. Rządy Borysa Jelcyna
przypadły jednak na czasy już jednak bardziej cywilizowane, kiedy każdy
Rosjanin mógł się dowiedzieć, na czym polega demokracja choćby z telewizji czy
później z internetu. Zamiast demokracji w stylu Zachodnim, zobaczyli, że kraj
został zawłaszczony przez oligarchów, którzy niczym panowie feudalni z
podległymi sobie mafiami złożonymi z kryminalistów, zawłaszczyły państwo.
Sytuacja zaś zwykłego obywatela nie tylko się nie poprawiła, ale w wielu
przypadkach pogorszyła. Co się dzieje w takich przypadkach w narodzie, który
przywykł do posłuchu wobec samodzierżcy? Jedni zaczęli tęsknić za prawosławnym
carem, inni za potężnym gensekiem, ale łączyło ich jedno – tęsknota do potęgi,
dla której można znieść nawet własny parszywy los.
Władimir Władimirowicz Putin, jako niezwykle bystry oficer
KGB, znający doskonale psychikę Rosjan, ale również społeczności innych krajów,
doskonale wpasował się w sytuację i odegrał rolę męża opatrznościowego.
W tym momencie pozwolę sobie na dygresję (cha cha cha, jakby
wszystkie moje wpisy nie były upstrzone dygresjami!) Choć jestem w dużym
stopniu zwolennikiem fenomenologicznego podejścia do rzeczywistości, co
oznacza, ze uważam, że musimy być ciągle otwarci na nowe zjawiska i nie
przyzwyczajać się do schematów, zwłaszcza w obserwacji społeczeństw i w ogóle
ludzi, to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że istnieją pewne struktury,
głównie w przekazywanej z pokolenia na pokolenia siatce pojęć i poglądów.
Jeżeli poczytamy Dostojewskiego, to przecież znajdziemy tam
klucz do myślenia Rosjanina. Wielki rosyjski moralista uważał, że wszystko, co
przychodzi z Zachodu jest z gruntu złe, i że bzdurą jest myślenie, że Rosja mogłaby
się kiedykolwiek stać takim samym krajem, jak państwa zachodnioeuropejskie. Wszystko,
co w Rosji jest dobre i służy dobru obywateli, zostało wprowadzone przez
cara-samodzierżcę i nie ma dyskusji. Mówiąc szczerze, Dostojewski miał rację –
wszystkie instytucje państwowe, ale również np. koleje, zostały zbudowane
odgórną decyzją cara, ale przecież inaczej w tym ustroju być nie mogło! Rosjanom
nigdy nie dano szansy na zbudowanie jakichś zrębów demokracji, a jak się taka
szansa niby pojawiła, to i tak władzę rozdrapali „watażkowie”, czyli
post-KPZRowscy oligarchowie. Potem przyszedł Putin, dla przykładu wysłał
jednego z potentatów do łagru na Sybir (czym połączył dwie długie rosyjskie
tradycje – carską i bolszewicką). Padło na Chodorkowskiego, któremu się widocznie
zdawało, że Władimirem Władymirowiczem można sobie „szutki” urządzać i go
krytykować. Chodorkowski wyszedł ostatnio na wolność, ale nie doczekał tego Aleksandr
Litwinienko, którego długie ręce Kremla dosięgły w Londynie. Przez jakiś czas
nadzieją demokratów mógł być przykład Aleksandra Nawalnego, publicysty, który
nigdy się nie bał krytykować Władimira Władimirowicza, a ten mu na to dość
długo pozwalał. W końcu jednak miarka się przebrała i Nawalny dostał nauczkę w
postaci pięciu lat wiezienia, ale ostatecznie przy zawieszeniu wykonania kary.
Powinien chyba zrozumieć przesłanie.
Zwolennicy Nawalnego robili demonstracje w Moskwie i ostro
krytykowali Putina, a niektórzy zaczęli nawet wierzyć, że coś się w Rosji może
wreszcie zmieniać na lepsze, że uda się zdemokratyzować ten
oligarchiczno-kagiebowski układ. Tutaj jednak Władimirowi Władymirowiczowi
przyszli w sukurs Ukraińcy, którzy postanowili obalić legalnie przez siebie
samych wybranego prorosyjskiego prezydenta Janukowycza. Zaczęło się od protestu
przeciwko samemu Janukowyczowi, wyjątkowemu burakowi, jak się okazało, nawet na
warunki Europy Wschodniej. Potem stu ludzi zostało zastrzelonych przez
snajperów, co wśród metod walki z demonstrantami jest przypadkiem skrajnym i
ostatecznym, bo przecież najpierw używa się armatek wodnych i kul gumowych,
żeby nie zabijać ludzi. Snajper to, ktoś kto z premedytacją pozbawia ludzi
życia. To już nie są żadne tam emocjonalne przepychanki czy nawet nawalanki. To
jest zaplanowane morderstwo. Warto o tym pamiętać.
Janukowycz uszedł pod skrzydła samodzierżcy Rosji, a ten
nagle sobie uświadomił, że władzę w Kijowie przejęli faszyści. Co więcej,
przewidział, że z całą pewnością zaczną oni prześladować mniejszość rosyjską na
Krymie i we wschodnich regionach Ukrainy. Udzielił więc moralnego wsparcia „chłopcom
z samoobrony, którzy kupili sobie mundury w sklepie”, a ci szast-prast i
zorganizowali referendum na Krymie, którego rezultatem był Anschluss tego
półwyspu do Rosji. Na naszych oczach dzieje się to samo we wschodniej Ukrainie.
Zachód się na to zgodzi, bo nikt nie będzie umierał za Bachczysaraj, Charków
czy Donieck. W końcu rosyjskich wojsk tam oficjalnie nie ma. Granicy nie
pogwałcono, skoro wszystko robią chłopcy w mundurach ze sklepu i zwykli
rosyskojęzyczni obywatele.
Stara zasada z wyświechtanych powieści detektywistycznych
mówi „szukaj tego, kto na tym zyskał”. Jakby nie patrzeć, wygrał Władimir Władymirowicz,
bo oto zażegnał zagrożenie wewnętrzne. Jacyś tam „zapadnicy” czyli
okcydentaliści nie będą mu psuć roboty swoimi liberalnymi mrzonkami, bo oto
większość narodu skupiła się wokół oswobodziciela ziem ruskich spod władzy
faszystów. A że Rosja przy okazji powiększy swoje terytorium to przecież
oznaka, że znowu staje się potęgą. Dla tej potęgi Rosjanin przez co najmniej
dwa stulecia nauczył się poświęcać własną godność i dobrobyt. Dla tego
wspólnego projektu zwanego „potęgą” warto.
Już wiem, ze dzisiaj nie dojdę do zagadnienia, o którym
chciałem napisać, więc pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. W Europie
Zachodniej, w tym, jak się niedawno miałem okazję przekonać, istnieje grupa
ludzi, którzy nazywają się nowoczesną lewicą, ale tak naprawdę są
spadkobiercami księcia Piotra Kropotkina i ruchu znanego jako anarchistyczny.
Wychodząc z założenia, że wszelkie zło bierze się z nacjonalizmów, a te z
istnienia państw narodowych, uważają, że należy je porozbijać na autonomiczne
regiony z szerokimi uprawnieniami samorządowymi. W jakimś stopniu sam jestem
zwolennikiem decentralizacji i pozostawiania jak największej części decyzji
społecznościom lokalnym. Trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że rozbicie
państwa na małe organizmy służy tym, którzy akurat budują potęgę. Myślę, że
generalnie bardzo przyjemnie żyło się na początku XIX wieku w państewkach
niemieckich, gdzie stosunki społeczne stawały się coraz bardziej cywilizowane,
a pracowitość i oszczędność Niemców sprawiały, że ludzie żyli w dobrobycie.
Faktycznie jakieś wielkie państwo nie było im do szczęścia potrzebne. Tymczasem
Napoleon Bonaparte wszystkie te państewka podporządkował swojej władzy bez
większego wysiłku i do dziś jest uważany w Niemczech za jedną z
najkoszmarniejszych postaci w historii. Po sprowokowanej przez Prusy i wygranej
wojnie z Napoleonem III, obywatele państewek-regionów zapałali wielkim
entuzjazmem do poddania się władzy Prus, jako jedynej realnej potędze zdolnej obronić
Niemców przed Francuzami. Rozbicie na dzielnice nie przyniosło niczego dobrego
ani Polsce, ani średniowiecznej Rusi. Ta ostatnia dostała się pod władzę
Mongołów, Litwinów i Polaków. To wszystko historia, i jako intuicyjny zwolennik
fenomenologii raczej niż strukturalizmu, uważam, że ona nigdy się nie powtarza.
Niemniej nie można zupełnie zlekceważyć nauki, jaką daje nam opis przeszłości.
Tak samo jak pacyfiści zawsze bezwiednie służą najsilniejszemu, tak zwolennicy likwidacji
państw na rzecz autonomicznych małych regionów służą temu, kto akurat u siebie
przeprowadza proces odwrotny, czyli buduje „potęgę” – imperium.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz