Do szkoły przychodzi pani z pewnego wydawnictwa
specjalizującego się w podręcznikach do języka angielskiego z propozycją
„Repetytorium” przygotowującym do egzaminu szóstoklasisty. Od przyszłego roku
bowiem test z języka angielskiego wchodzi w skład rzeczonego egzaminu.
Oglądam proponowany podręcznik i ogarnia mnie poczucie bezsilnej
rezygnacji, bo wściekłość byłaby w tym przypadku jedynie stratą energii.
Szał pomiarowy, jaki ogarnął polski system oświatowy, dotarł
więc i tutaj. Będziemy przy pomocy standardowego testu mierzyć znajomość języka
obcego dzieci w wieku lat 12. I tak załamują mnie podręczniki, z których
korzystam obecnie, które oprócz całkiem przyzwoicie zrobionych działów
poświęconych słownictwu, mają również te dotyczące gramatyki. Nikt nie musi
mnie przekonywać, że gramatyka jest w nauce każdego języka ważna, ponieważ jest
to przecież struktura, czyli szkielet, na którym opiera się cały system
językowy, dzięki któremu słowa układają się w sensowne ciągi. Wszystko to
prawda, ale obserwując dziesięciolatki (IV klasa) zmuszone do wykonania serii
ćwiczeń typu „ułóż pytania do następujących odpowiedzi”, a są to pytania
zarówno „tak/nie”, jak i tzw. „wh-questions”, mam wrażenie, że uczestniczę w
jakiejś zbiorowej paranoi. Autorami podręczników są metodycy brytyjscy, a więc
native speakerzy, którym bezgranicznie ufamy, tylko że warto byłoby jednak
czasami pokierować się własnym rozumem. Dzieci w pewnym wieku po prostu nie są
w stanie nie tyle zapamiętać, co po prostu się skupić na tyle, żeby w ogóle
pojąć cały ten zestaw reguł (a niestety w języku angielskim co do układania
pytań nie ma jednej reguły, bo tworzy się je przy pomocy szeregu różnych
czasowników pomocniczych).
Polscy metodycy, co widać na podstawie przedstawionego przez
panią z wydawnictwa repetytorium, nie są wcale lepsi. Co prawda pani
przekonywała mnie, że książka nie zawiera klasycznych ćwiczeń gramatycznych, a
gramatyka, jeśli jest, to w formie ćwiczenia leksykalnego. Wszystko w porządku,
niech i tak będzie. Problem polega jednak na czymś zupełnie innym. Ani metodycy
układający ten nowy podręcznik, ani pani, która mnie do niego przekonywała, nie
dostrzegają całości absurdu tej sytuacji. Ci, którzy wyjechali do Wielkiej
Brytanii do pracy, bardzo szybko się zorientowali, że w codziennym życiu bardzo
rzadko rozwiązuje się pisemne testy, że kiedy się wchodzi do sklepu to nie
wypełnia się napisanego dialogu brakującymi słowami, tylko trzeba sformułować
sensowne zdania z prośbą o podanie konkretnych produktów, że rozmawiając z
pracodawcą, również nie ma się przed nosem kartki z proponowanymi słowami do
uzupełnienia tekstu, tylko po prostu trzeba mówić „z głowy” i to w dodatku
mówić z sensem.
Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z koleżanką, która
anglistką nie jest, ale za to jest matką dzieci, które również uczyły się i
uczą języków obcych. Stwierdziła, że przecież nasze pokolenie jakoś w tej
szkole podstawowej rosyjskiego nauczono, mimo, że nauka zaczynała się od piątej
klasy, a nie od pierwszej, jak to ma miejsce dzisiaj. Właściwie praktycznie
nigdy wcześniej, czy to ucząc się angielskiego, czy też ucząc go innych, nie
odwoływałem się do swoich doświadczeń ucznia szkoły podstawowej przyswajającego
język rosyjski. Dzisiaj dość modne jest wśród przedstawicieli mojego pokolenia
twierdzenie, że „rosyjskiego się nie nauczyłem, bo nie cierpiałem Sowietów”. W
niektórych przypadkach może to i prawda, w innych jest to jedynie
racjonalizacja własnego nieuctwa, ale to nie takie ważne. Ja język rosyjski w
podstawówce lubiłem i uważam, że moja nauczycielka tego języka, pani Krystyna
Śmiechowicz, była bardzo dobrym pedagogiem. Pamiętam też, że serce do
rosyjskiego straciłem w pierwszej klasie liceum, kiedy to na pierwszej i
drugiej lekcji kazano nam przepisać do zeszytu ok. 10 stron reguł rosyjskiej
ortografii i gramatyki i wykuć je na pamięć. Kolejne tygodnie lekcji
rosyjskiego polegały na testowaniu nas ze znajomości tych reguł. Cała
przyjemność obcowania z tekstami i posługiwania się językiem obcym prysła jak
bańka mydlana.
W szkole podstawowej, po nauczeniu się liter grażdanki, po
prostu słuchaliśmy (w szkołach nie było magnetofonów, więc teksty czytała
nauczycielka), czytaliśmy, rozmawialiśmy o tym, co przeczytaliśmy lub
usłyszeliśmy (oczywiście w języku docelowym), a potem pisaliśmy krótsze lub
dłuższe wypracowania. Przy nauce nowych słówek musieliśmy napisać kilka zdań z
ich użyciem. Gramatyka (tzn. nie formułki, ale zasady użycia struktury)
podawana była niejako „po drodze”, przy okazji wyjaśnienia trudniejszego
fragmentu tekstu. Na każdej lekcji musieliśmy się wypowiadać, czy to w formie
dialogu sytuacyjnego, czy samodzielnej wypowiedzi. W ten sposób nabieraliśmy
pewności, że coś umiemy i że z każdym tygodniem tej wiedzy nam przybywa.
Pierwszy tydzień liceum wystarczył, że cały entuzjazm do języka rosyjskiego
wyparował prawie bezpowrotnie. Do języka rosyjskiego wróciłem całkiem niedawno,
kiedy okazało się, że ostatnia książka Borysa Akunina o detektywie Eraście
Fandorinie nie została jeszcze przetłumaczona na polski, a w internecie
dostępny jest plik PDF w języku oryginału. Przyznaję, że wiele słów musiałem
sprawdzać w słowniku, ale sobie poradziłem i książkę przeczytałem.
Angielskiego zacząłem się uczyć dopiero w liceum i
praktycznie od samego początku traktowałem naukę tego języka jako proces nie
tylko ilościowo, ale również jakościowo, zupełnie odmienny od nauki
rosyjskiego. Uczyliśmy się z podręcznika, który był zorganizowany wg zagadnień
gramatycznych (L.G. Alexander, First Things First, i dalsze części), ale na
zasadzie zabawnych dialogów i bez gramatycznego metajęzyka (tzn. owszem,
dowiedziałem się, że to się nazywa present simple, a to present continuous, ale
generalnie nie musiałem), natomiast bardzo dużo ćwiczyliśmy w formie ustnej i
pisemnej. Nie było zeszytów ćwiczeń z zadaniami takimi samymi, jak potem
pojawiają się na testach, więc cała struktura, jaką zbudowaliśmy sobie w
głowach na temat języka była zupełnie inna niż ta, którą tworzą sobie dzieci
wychowane na uzupełniankach, testach wyboru itd. Ucząc z angielskich
podręczników odnoszę jakieś irracjonalne wrażenie, że dla młodego człowieka język
angielski kojarzy się z jakimś tekstem z dziurami do uzupełnienia, podczas gdy
powinien się kojarzyć ze spójnym i zwartym tekstem zarówno w formie biernej
(teksty do słuchania i czytania), jak i czynnej (teksty samodzielnie
wypowiadane i pisane). Dlatego ośmielę się twierdzić, że zasady metodyki nauczania
j. angielskiego, wraz z całym systemem pomiaru dydaktycznego, przyczyniają się
raczej do zniechęcenia młodych ludzi do nauki języka niż do wzbudzenia w nich
entuzjazmu.
Dodajmy, że dla nauczyciela uczenie przy pomocy zeszytu
ćwiczeń i testów jest bardzo wygodne, bo oszczędza mu czas. Mało który więc się
zbuntuje i zacznie uczyć inaczej. Co więcej, on się zbuntować w ogóle nie może,
bo nauczyciel nie jest od programu nauczania i ogólnych założeń metodycznych,
gdyż te są opracowywane centralnie i decyzją ministerstwa narzucane szkołom. Do
tego dochodzi pomysł jakiegoś „geniusza”, żeby na koniec szkoły podstawowej
poddać dwunastolatki pisemnemu testowi. Jak przygotować się do testu doskonale
wiemy. Trzeba na lekcji i w domu robić dużo testów. Innymi słowy, należy cały
proces dydaktyczny ustawić pod przyszły test. A jak to zrobić? Testów z lat
poprzednich jeszcze nie ma, ale z pomocą przychodzą nam wydawnictwa językowe,
które na tę okoliczność postanowiły wyjść nam naprzeciw i już przygotowały ciekawą
ofertę w formie nudnego jak flaki z olejem repetytorium, dzięki któremu dzieci
tym bardziej będą kojarzyć język angielski z uzupełnianiem oderwanych od
realnego życia ćwiczeń.
Ponieważ frakcja „pomiarowców” i „testerów” opanowała
obecnie cały świat (bo wcale nie tylko Polskę), na kolejne 20 lat nie widzę
raczej nadziei na zmianę trendu w oświacie.
Proszę zauważyć, że proponując powrót do pewnych starych
metod (broń Boże nie wszystkich), postuluję procedury, które z jednej strony
redukują niepotrzebny stres związany z koniecznością zapamiętania suchych reguł
gramatycznych, czyli są dla ucznia bardziej przyjazne i po prostu łatwiejsze,
ale z drugiej narzucają konieczność większej ilości pracy i w rezultacie
skuteczniejszego opanowania materiału trudniejszego, bo napisanie wypracowania,
czy przygotowanie dłuższej zwartej wypowiedzi ustnej wymaga większej pracy niż
zautomatyzowane wypełnienie luk w tekście. Kiedy jednak dziecko/nastolatek
zobaczy, że umie skonstruować dłuższą wypowiedź w języku obcym, zrozumie, że
wysiłek nie idzie na marne i warto się starać. Jeżeli do tego okaże się, że
wyjechawszy za granicę naprawdę potrafi się porozumiewać, z pewnością zadziała
to jako dodatkowy bodziec do nauki języka. Tragiczne przypadki rozczarowań
polegają bowiem m.in. na tym, że dziecko, które w szkole dostaje dobre stopnie
za uzupełnione ćwiczenia i testy, przy pierwszej konfrontacji z cudzoziemcem
pragnie zapaść się pod ziemię, bo nie potrafi niczego powiedzieć. Tymczasem
winny jest system, który większość czasu na naukę języka poświęcił na
rozwiązywanie ćwiczeń pod test, a teraz jeszcze pod egzamin (też w formie
testu).
Ciekawy temat Pan przytoczył.
OdpowiedzUsuńA co Pan myśli o tym, że dzieci chodzące do 6 klasy są zobowiązane do pisania sprawdzianu kończącego edukację w Szkole Podstawowej? Ja osobiście jestem zdania, że jest to dla nich bardzo duży stres. Nie wiem czy warto tak mocno obciążać obciążać psychikę tak młodych ludzi?
W tym roku byłem obserwatorem takiego egzaminu z ramienia organu prowadzącego i żal mi było patrzeć jak co niektórym trzęsły się z tego wszystkiego ręce.
Nasza edukacja chyba zboczyła z właściwej drogi?
W tym roku po raz pierwszy również byłem świadkiem egzaminu po VI klasie. To, co mnie pozytywnie zaskoczyło, to bardzo poważne podejście uczniów, którzy na co dzień raczej się nim nie wykazują. Natomiast cala koncepcja koniecznego pomiaru, który tak naprawdę jest "biczem" na nauczycieli i szkołę, bo niby ma pomóc w określeniu czy uczniowie zostali przez nich dobrze przygotowani, wcale nie pomaga w podnoszeniu poziomu edukacji. Osobiście uważam, że dzieci trzeba przede wszystkim uczyć zgodnie z ich etapem rozwoju i możliwościami. Niestety to jest niemożliwe, bo system powszechnej oświaty z definicji dąży do jakiegoś ujednolicenia. Dlatego szkoła przycina skrzydła dzieciom zdolnym i demoralizuje najsłabszych (którzy się zniechęcają i całkowicie sobie odpuszczają jakiekolwiek próby przyswojenia sobie wiedzy). Podstawowy zarzut to jednak ustawienie całego procesu nauczania "pod egzamin", co jest zbrodnią na samej idei oświaty. To jest temat na kilka rozpraw habilitacyjnych ;)
UsuńZgadzam się z Panem :) Można dyskutować na ten temat w nieskończoność, niestety na samym końcu o procesie edukacji naszych dzieci zdecydują ludzie o wątpliwych kompetencjach.
OdpowiedzUsuńI nie mam tu na myśli nauczycieli, którzy jak wynika z moich obserwacji, poświęcają wiele zaangażowania żeby pomóc dzieciom się w tym wszystkim odnaleźć. Choć zawsze się znajdzie jakaś czarna owca ;)