„Uważność” to nie jest słowo, które brzmiałoby jakoś
zgrabnie w języku polskim. Jest mało naukowe, bo po pierwsze nie brzmi obco,
ale tak jakoś swojsko, siermiężnie, a przy tym bardzo trudno o określenie jego
pola semantycznego. Niemniej w tym wpisie zdecydowałem, że będę używał właśnie
tego terminu, po prostu z braku lepszego. Chodzi o to, że można byłoby go
zastąpić słowem „koncentracja” (oczywiście chodzi o koncentrację umysłu), ale
choć w dużej mierze znaczenia uważności i koncentracji się pokrywają, to jednak
nie do końca są to synonimy. Do uważności niezbędna jest koncentracja, ale
uważność to koncentracja na właściwym obiekcie, który może się bardzo szybko
zmieniać. Jest to również umiejętność oceny owej zmienności. Posługując się
nieco uproszczonym przykładem ze świata sztuk walki, można porównać
koncentrację ze skupieniem się na obronie przed jednego typu atakiem, podczas,
gdy ten może nadejść z innej strony i mieć zupełnie inny charakter, niż ten, na
którym się skoncentrowaliśmy.
Dodatkowej trudności dostarcza fakt, że to, co nazywamy
naszym umysłem nie do końca koresponduje z jakimś precyzyjnie zlokalizowanym
punktem w naszym mózgu. Sam umysł trudno zdefiniować, zwłaszcza że, jak
zapewniają psychologowie, nie ma jakiegoś „superkontrolera” w naszej głowie,
który odpowiadałby za pracę innych części mózgu. Wiemy też, że mózg ludzki ma
wielkie zdolności adaptacyjne i że istnieją przypadki, w których jedna jego
część może przejąć rolę innej. Umiejętność koncentracji, którą podobno można
wyćwiczyć, sprawia, że możemy sobie wypracować coś, co spełni rolę takiego
„kontrolera”. Na razie jednak rolę tę wypełnia wiara w konstrukt języka, jakim
jest „jaźń” każdego z nas.
Koncentracja w takim razie może w jakimś stopniu być nawet
przeciwieństwem uważności, bo o ile ta pierwsza jest skupieniem się na
szczególe, ta druga powinna być umiejętnością dostrzeżenia całości. O ile
koncentrację można by zaliczyć do sfery działalności analitycznej, to uważność
do syntetycznej, ale ten podział, mówiąc szczerze, niewiele wnosi do
wyjaśnienia tego zagadnienia, a już tym bardziej do praktycznego zastosowania
wiedzy o nim. Tak czy inaczej, uważność to „mobilna koncentracja” oraz w ogóle
wola tejże koncentracji.
Niechaj mi Czytelnicy wybaczą ten przydługi wstęp na temat
definicji (czy też problemem z definicją) samego terminu. Myślę jednak, że
intuicyjnie każdy pojmie, w jakim znaczeniu będę używał terminu „uważność” w
poniższym wywodzie.
Porażkę procesu przyswajania wiedzy podczas lekcji szkolnej,
wykładu uniwersyteckiego czy szkolenia pracowniczego najczęściej możemy
przypisać brakowi uważności, co w tym wypadku praktycznie równa się brakowi
koncentracji. Ci uczestnicy, którzy po prostu nie są zainteresowani, nie
potrafią się skupić na zagadnieniu, zaczynają się czuć nerwowo, a kiedy
znajdują drugą osobę, która doświadcza tego samego, momentalnie odczuwa ulgę i
wdzięczność tejże drugiej osobie za wyrwanie jej z poczucia wyobcowania i
niskiej samooceny. Wytwarza się „rzeczywistość klasowa”, która sprowadza się do
swoistej formy życia towarzyskiego i jest jak najdalsza od samego celu
spotkania nauczyciela/wykładowcy/szkoleniowca i grupy
uczniów/studentów/kursantów.
W sytuacji, kiedy nawet nie próbuje się słuchać tego, co
mówi do nas nauczyciel, trudno o jakąś efektywność uczenia się. Niektórzy, ci,
którzy sami przed sobą chcą zachować pozory przyzwoitości, twierdzą, że nauczą
się w domu z materiałów, które nauczyciel dostarczył lub podręczników i
spokojnie oddają się towarzyskim rozmowom podczas zajęć. Oczywiście taki
przebieg wydarzeń bardzo często spowodowany jest winą samego prowadzącego
zajęcia, który nie potrafi zainteresować tematem zajęć. Mówi nieciekawie, a jak
ciekawie to monotonnie. Najgorsze są przypadki, kiedy kursanci przymuszeni do
uczestnictwa w szkoleni poleceniem przełożonego, mają poczucie straty czasu,
ponieważ prelegent zwyczajnie nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a kurs
prowadzi tylko dlatego, że akurat jest okazja do zarobienia kilku złotych.
Wtedy kursanci nie tylko się zajęciami nie interesują, ale są wręcz wściekli,
że zostali do nich przymuszeni.
Do absurdów dochodzi również na wyższych uczelniach, gdzie
studenci muszą uczestniczyć w zajęciach, których związku ze swoimi
zainteresowaniami w ogóle nie widzą. Temu można byłoby zaradzić, gdyby
wykładowca prowadził zajęcia w jakiś niezwykle atrakcyjny sposób, bo wtedy
miałby szansę zasiać ziarno zainteresowania na „dziewiczej glebie”, czyli tam,
gdzie go wcześniej nie było, ale iluż jest takich wykładowców? To, na co
należałoby realnie liczyć, to to, że „trafi swój na swego” (w pozytywnym
znaczeniu), czyli że zainteresowania studenta pokryją się z ofertą wykładowcy.
Tylko wtedy można liczyć na pozytywny efekt.
Szkoła podstawowa i średnia to z definicji przymus robienia
wielu rzeczy po raz pierwszy w życiu, dlatego rola nauczyciela jako stymulatora
zainteresowania jest ogromna. Nauczyciel może i powinien prowadzić zajęcia
atrakcyjnie, ale to co dla jednego jest elementem przyciągającym uwagę, dla
innego nie jest, a przy tym dla wielu rozmowa z kolegą nadal będzie bardziej
wciągająca. Tego typu lekcyjne atrakcje, jak prezentacje multimedialne czy
filmy, faktycznie odgrywają w przypadku jednych ogromną rolę stymulującą,
podczas gdy w przypadku innych są jedynie pretekstem do oddania się rozmowom na
tematy związane z bieżącymi wydarzeniami z życia uczniów. Dodajmy do tego, że
są uczniowie, który nic, co oferuje nauczyciel, nigdy nie zainteresuje. Z tym
wszystkim należy się liczyć, bo są to zjawiska całkiem normalne. Problem tylko
w tym, że nieliczny odsetek tych, którzy by się chcieli czegoś nauczyć, nie
mogą skorzystać, ponieważ ich koncentracja jest nieustannie rozpraszana przez
tych, którzy do nauki mają stosunek obojętny. W tym momencie polscy nauczyciele
próbują zaprowadzić dyscyplinę i w zależności od ich osobowości, niektórym się
to nawet udaje. Można sobie teraz zadać pytanie, czy kiedy nauczyciel
wprowadził klasę w stan idealnej ciszy i udało mu się przeprowadzić zajęcia
tak, jak sobie zaplanował. może liczyć na sukces w postaci ilości przyswojonej
przez ucznia wiedzy? Niestety rzeczywistość pokazuje, że niekoniecznie. W stan
idealnej ciszy może faktycznie pomóc w zapobieżeniu dekoncentracji uczniów
zainteresowanych, ale wcale niekoniecznie generuje uważność u tych, którzy
zainteresowani nie są.
Zostawmy jednak na moment nauczycieli i ich rolę w tworzeniu
sytuacji sprzyjającej uważności, a skupmy się samych najbardziej
zainteresowanych, czyli na uczących się (obojętnie w jakim wieku). Niejednemu z
nas zapewne zdarzyło się zapamiętać coś z lekcji w ogóle nie zaglądając w domu
do notatek czy podręcznika. Sam przypominam sobie profesorów (niezwykle rzadkie
przypadki), których fragmenty wykładów jestem w stanie plastycznie sobie
odtworzyć w pamięci. Czasami nie jest to jednak zasługa nauczyciela, ale samego
tematu. Niektórzy uczniowie np. bez powtarzania w domu są w stanie opowiedzieć
przebieg jakichś wydarzeń z historii i to z pokazywaniem na mapie. Właściwie
emfatyczny zwrot „i to” nie bardzo ma tutaj sens, ponieważ być może ten nagły
przypływ zdolności zapamiętywania nastąpił właśnie dzięki dodatkowemu bodźcowi,
jakim było prześledzenia np. szlaku podróży Magellana, czy ORP „Orzeł” po
morzach świata. Jeżeli nawet nam samym zdarza się to rzadko, to niemal każdy ma
w pamięci kolegę, który „nic się nie uczył, bo zapamiętywał wszystko z lekcji”.
Kiedy mówimy o takich ludziach, najczęściej do opisu fenomenu, którego nie
bardzo umiemy wyjaśnić, używamy rzeczownika „talent”, lub przymiotnika
„zdolny”. Tymczasem warto przeprowadzić analizę owych „nieosiągalnych dla
większości zdolności”.
Uważności, czyli otworzenie niemal wszystkich zmysłów na
napływającą informację, jak już wspomniałem na wstępie, nie do końca można
uznać za samą koncentrację. Mój dziadek, Władysław Dudziński, który skończył
nie wiem ile klas wiejskiej szkoły podstawowej (być może tylko cztery) bardzo
cenił wykształcenie i ludzi wykształconych. Z jego opowiadań wiem, że wśród
chłopów z okolic wsi, w której mieszkał (a była to nieduża wieś w środku lasu),
wykształcenie cieszyło się szacunkiem i również dzieci wychowywano w tym duchu.
Pamiętam jego opowieść o nauczycielce, która tłumaczyła rodzicom jego kolegów,
że jeden z nich tak bardzo chce się nauczyć, że zachowuje się jakby chciał tę wiedzę
pochłonąć na takiej zasadzie, jak się „pochłania” posiłek i że to jest aż
chorobliwe. Jak sobie to później wyjaśniłem, ten chłopiec, rówieśnik mojego
dziadka, był po prostu „przemotywowany”. Presja, lub tylko atrakcyjny obraz
przyszłości, jaki w jego domu prawdopodobnie odmalowano w kontekście efektu
nabycia szkolnej wiedzy, sprawiła, że chłopak dokonał tak wielkiego wysiłku w
celu koncentracji nad tym, co mówi nauczycielka, że efektywnie zablokował
receptory tych treści.
Koncentracja wymaga wielkiego wysiłku. Uważność tak samo,
ale dodatkowa trudność z uważnością polega na tym samym, co stosuje każdy dobry
bokser. Trzeba wiedzieć, kiedy się szybko skoncentrować i kiedy się rozluźnić.
Przyswajanie nowego materiału wymaga równoczesnej koncentracji (pewnego
spięcia) ale równocześnie rozluźnienia umysłu do tego stopnia, żeby pozwolić mu
faktycznie nowe wiadomości wchłonąć. Uczniowie, którym zazdrośni koledzy
przypisują ślęczenie nad książkami i kujoństwo, ale o których skądinąd wiadomo,
że tak nie robią, często sprawiają wrażenie zbyt nonszalanckich, w skrajnych
przypadkach bezczelnych, co drażni kolegów, którzy nie osiągają zbyt
imponujących wyników, a czasami wprowadza w rozdrażnienie również nauczycieli,
którzy chcieliby wpoić uczniom etos ciężkiej pracy. Tymczasem taki mądrala
zbytnio się nie przemęcza, a wyniki osiąga bez trudu. Po prostu opanował sztukę
skoncentrowania się w odpowiednim momencie na właściwej informacji. Do tego
musi dochodzić jeszcze jeden czynnik – istnienie jakiejś płaszczyzny, „płyty
głównej”, czyli pewnej siatki w postaci wiedzy ugruntowanej już wcześniej, do
której te nowe informacje można „dokleić”. Brak takiej płaszczyzny bardzo
utrudnia przyswajanie nowych treści. Niemniej przy odrobinie uważności, uczeń
zwany zdolnym, umie ją sobie szybko zbudować na bazie pierwszych informacji na
dany temat podanych przez nauczyciela. Oczywiście jeżeli jest to poparte pewną
pracą w postaci czytania, najlepiej w źródłach pozapodręcznikowych, co w dobie
Internetu jest bardzo łatwe, uczeń zwany „zdolnym” osiąga wyniki, które
wyraźnie wybijają się na tle innych. Niemniej to ten odpowiedni rodzaj
uważności jest kluczem do zrozumienia tego zjawiska.
Uważność to nakierowanie całego siebie na dane zagadnienie i
pozwolenie na pochłonięcie temu zagadnieniu. Jeżeli uczeń odgrywając dialog po
angielsku nagle czuje, że faktycznie wchodzi w rolę odgrywanej osoby i daje mu
to wielką satysfakcję, to znaczy, że cały dał się wciągnąć zadaniu. Najgorsze w
takiej sytuacji jest to, że przyzwyczajony do wpajanej mu przez dorosłych
myśli, że to co wartościowe, musi być okupione wielkim wysiłkiem, zaczyna uważać,
że to było łatwe, ale z pogardliwym podtekstem „zbyt łatwe”, a więc niewiele
warte. Tymczasem doświadczyli „uważności w działaniu”. Zdolni potrafią w ten
sam sposób traktować wszystko, dlatego robią wrażenie, że wszystko przychodzi
im bez trudu, a na dodatek sami w to zaczynają wierzyć i stają się
niesamowitymi zarozumialcami, co drażni otoczenie, ale to już jest osobne
zagadnienie.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz