Rysopis i Walkower Jerzego Skolimowskiego należą do tych filmów, które w zadziwiający sposób do mnie przemawiają, choć scenariusz wydaje się od początku przeczyć wskazówkom Alchemii scenariusza filmowego Piotra Wereśniaka. Alchemia oczywiści powstała dużo później, więc Jerzy Skolimowski nie miał pod ręką świetnego przewodnika prowadzącego do komercyjnego sukcesu. Bohater Skolimowskiego nie jest specjalnie ciekawym człowiekiem. Zaryzykowałbym nazwanie go po prostu „dupkiem” czy „drobnym cwaniaczkiem” z lat 60. ubiegłego stulecia, egoistą niezdolnym do jakiegokolwiek zaangażowania czy choćby nawiązania jakichś więzi z drugim człowiekiem. Doprawdy trudno się z nim utożsamić. Dialogi prowadzone przez postaci obu filmów to bardzo często „gadka-szmatka” (zwrot też z tamtych czasów), czyli gadanie dla samego gadania. Samo życie, można powiedzieć, ale ja przecież niedawno coś takiego skrytykowałem. Jaki jest sens oglądać ludzi (czy czytać o nich), którzy sami nie wiedzą czego chcą, miotają się między podobnymi sobie nieudacznikami i drobnymi cwaniaczkami?
Kiedy usiłuję sobie samemu wyjaśnić, co mnie przyciąga do tych wczesnych filmów Skolimowskiego, wydaje mi się, że coś, co bym nazwał wartością historyczno-kulturową. To jest jednak dość proste, by nie rzec prymitywne, wyjaśnienie. Niewątpliwie zdjęcia gomułkowskiej Łodzi (w tym wnętrze Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego, które za moich czasów, czyli w latach 80. wyglądało dokładnie tak samo) czy stare tramwaje z otwartym wejściem, takim, do którego można było wskoczyć w biegu, lub zeń wyskoczyć, porusza warstwę moich najstarszych wspomnień z dzieciństwa. Ogromną rolę odgrywa w moim odbiorze tych obrazów fakt, że są czarno-białe. Sam się łapię, i wielce się sobie samemu dziwię, na tym, że filmy z tamtych czasów kręcone w konwencji czarno-białej wydają mi się jakieś bardziej „prawdziwe”, bardziej realistycznie ukazujące świat. Zapewne bierze się to z tego, że przez wiele lat telewizor, jaki mieli moi rodzice, był czarno-biały, a może i również z faktu, że kroniki filmowe wyświetlane w kinach przed właściwym seansem też były czarno-białe? Stąd takie sprzężenie w moim umyśle – czaro-białe, a więc dokument, coś prawdziwego, a kolor to właściwy film, a więc bajka. Może.
Tak czy inaczej filmy Jerzego Skolimowskiego lubię od czasu do czasu obejrzeć, bo być może po prostu zastępują mi podróże w czasie, o czym też niedawno pisałem. Moim zamiarem jednak wcale nie było przypominanie tych filmów. One zostały niejako w moim umyśle „wywołane” za sprawą pewnego bodźca, którym była lektura The Lonely Londoners Samuela Selvona, powieści wydanej w 1956 r.
Akcja krótkiej powieści jednego z pionierów czarnej literatury brytyjskiej toczy się w latach 50. ubiegłego stulecia w środowisku czarnych imigrantów z Jamajki, Trynidadu, Barbadosu i in. wysp Indii Zachodnich. Można się spotkać z opiniami, że sam sposób narracji – cały w języku zachodnioindyjskich przybyszy, a więc daleki od standardowej angielszczyzny – naśladuje calypso, czyli typową dla nich balladę opowiadaną w rytm afrykańskiej muzyki. Mnie osobiście od pierwszych stron tekst skojarzył się ze scenariuszem reportażu filmowego, takiego lekko fabularyzowanego dokumentu z kilkoma bohaterami, którzy stanowią pewne reprezentatywne typy pierwszego pokolenia czarnej społeczności Londynu lat 50. (22 czerwca 1948 roku przybywa MV Empire Windrush z pierwszą falą imigrantów z Indii Zachodnich). Oprócz potomków brytyjskich niewolników z amerykańskich wysp można wśród nich znaleźć również Afrykańczyków. Notoryczny nierób, naciągacz i pasożyt, utrzymywany przez białe kobiety oraz nieustannie naciągający czarnych kolegów na drobne pożyczki i papierosy, znany jako Captain albo Cap to syn nigeryjskiego arystokraty, któremu ojciec przestał przysyłać pieniądze dowiedziawszy się, że ten nie podjął w Anglii studiów.
Moses, o którym można powiedzieć, że zastępuje głównego bohatera, ponieważ jako imigrant z Trynidadu z dziesięcioletnim doświadczeniem występuje jako swego rodzaju autorytet dla swoich współlokatorów (a propos, pod koniec powieści dowiadujemy się, że wynajmującym mu lokal jest Polak) i częstych gości, jest spokojny i, można powiedzieć, filozoficznie pogodzony z losem. Jako jedyny planuje powrót na Trynidad, ale roczny rytm życia w Londynie panuje nad nim niepodzielnie i nie pozwala na podjęcie kroku, który by złamał swego rodzaju rutynę.
W pierwszej scenie powieści Moses czeka na dworcu Waterloo na przybysza z rodzinnych stron, poleconego jego opiece przez przyjaciela. W międzyczasie robi sobie żarty z dziennikarza, któremu udziela wywiadu udając właśnie przybyłego do Londynu nowego imigranta. Przybysz, na którego czeka, Henry Oliver, zwany Sir Galahadem, przyjeżdża w letnim garniturze, bez bagażu i z trzema funtami w kieszeni. Jest bardzo ambitny i nie chce, żeby Moses go niańczył. Niemniej na początku kilka dobrych rad ze strony doświadczonego „londyńczyka” okazuje się bardzo przydatne. Dalej Galahad radzi sobie już sam całkiem nieźle.
W tej samej scenie na dworcu Waterloo, spotykamy Jamajczyka Tolroya, który czeka na przybycie swojej matki, ale ku swojemu zaskoczeniu wkrótce wita się nie tylko z nią, ale również z inną starszą kobietą, jowialną Tanty, tudzież ze swoją siostrą Agnes, szwagrem Lewisem i ich dziećmi. Zachęcona zaproszeniem dla matki, cała rodzina przybywa do „ziemi obiecanej”. Małżeństwo naiwnego, żeby nie powiedzieć głupiego Lewisa kończy się przez głupie żarty kolegów, matka Tolroya idzie do pracy, zaś Tanty zaprowadza jamajskie obyczaje wśród miejscowych sklepikarzy – zachęca do pożytecznej wśród biednych ludzi instytucji kredytu, czyli sprzedaży „na zeszyt”.
Big City to niepoprawny marzyciel śniący o podróżach do wielkich miast Europy i Ameryki, z pogardą wyrażający się o mniejszych miejscowościach. Jest przy tym hazardzistą i intelektualnym leniem, nieustannie proszącym Mosera już nie tylko o wypełnieniu formularzy do urzędu pracy, ale nawet kuponów loterii.
Jamajczyk Harris snobuje się na Anglika. Stara się ubierać i mówić jak Anglik, paradując przy tym z parasolem i Timesem pod pachą. Organizuje zabawy taneczne, na których najchętniej widzi Anglików, zaś niechętnym okiem patrzy na „chłopców” czy też „piki” (spades). Poznajemy Daniela, który jest bardzo szarmancki i hojny wobec kobiet, Bart i Five Past Twelve. Ten ostatni zyskał swoje przezwisko z powodu tak czarnego koloru skóry, że ktoś powiedział „jesteś czarny jak północ”, ale zaraz się poprawił „jak pięć minut po północy”.
Czarnoskórzy londyńczycy zmagają się, tu ciekawa obserwacja Mosesa, z angielską „dyplomacją”, która tym różni się od ówczesnego amerykańskiego rasizmu, że „Amerykanie cię nie lubią i mówią ci, że cię nie lubią”, podczas gdy Brytyjczycy nigdy tego nie mówią, tylko akurat przed chwilą ktoś wynajął pokój, na który reflektował czarnoskóry, lub zajął rzekomo do niedawna wolne miejsce pracy.
Rozmawiając z niektórymi współczesnymi Brytyjczykami, można dojść do wniosku, że pod tym względem nic się nie zmieniło. Tzn. zmieniło się w ten sposób, że nie wolno publicznie niczego złego powiedzieć na przedstawicieli innych ras, natomiast prywatnie nadal panuje niechęć i nieufność. Te ostatnie to zresztą cechy występujące we wszystkich grupach etnicznych i rasowych.
Tytułowa samotność czarnoskórych londyńczyków z lat 50. ubiegłego stulecia przypomina mi nieco sytuację współczesnych Polaków w Anglii, choć ci ostatni nie posiadają tej wyróżniającej ich cechy, jakim jest kolor skóry. Sir Galahad dochodzi w pewnym momencie do filozoficznego odkrycia, że „oni nie nas nie lubią, tylko naszego koloru skóry” i że wszystkiemu winna jest jej czerń.
Wszyscy mieszkają w wynajętych pokojach, ogrzewanych przy pomocy pieców na węgiel, bez szans na lepsze warunki mieszkaniowe. Prace, jakie są dla nich dostępne są raczej krótkotrwałe, jeśli nie dorywcze, i stąd ich doświadczenie częstych wizyt w urzędzie zatrudnienia.
Wszystkie te obrazy przypominają mi fabularyzowane polskie filmy dokumentalne z lat 50. i 60. pokazujące losy grupy robotników, lub jakiejś biednej rodziny. Cały czas towarzyszy nam narrator, który na bieżąco komentuje, co się dzieje. W przypadku The Lonely Londoners narrator jest przemawia z pozycji trzeciej osoby liczby pojedynczej. Wydaje się wszechwiedzący, ale nie do końca mamy wrażenie, że jest obiektywny, ponieważ przemawia kreolską wersją angielszczyzny, czyli językiem czarnoskórych mieszkańców Indii Zachodnich. I znowu nasuwa mi się skojarzenie z najnowszą polską emigracją, która równie często opuszcza czasownik „być” w czasach ciągłych, dla której również często nie istnieją formy czasu przeszłego, bo używają form teraźniejszych, a o tym, że chodzi o przeszłość wskazują dopiero zwroty typu „wczoraj”, „w zeszłym tygodniu”. Dokładnie jak „samotni londyńczycy” Selvona, którzy sami siebie nazywają „spades”, co się najprawdopodobniej wzięło od nazwy czarnego koloru w kartach (pik, wino), choć równie dobrze od „łopaty”.Ciekawostką było dla mnie regularne zastępowanie zwrotu „there is/there are” wyrażeniem „it have”. Warto na to zwrócić uwagę czytając oryginał, gdyż, o ile się orientuję, nikt jeszcze The Lonely Londoners nie przetłumaczył na język polski, co zresztą byłoby nie lada zadaniem, bo jaką gwarą oddać creole Zachodnich Indii?
Czasami bohaterowie dziwią się, że niektórzy Anglicy (może częściej Angielki) ich nie rozumieją, bo przecież są święcie przekonani, że mówią po angielsku. Moses, choć sam marzy o powrocie na Trynidad, przyczynia się do budowy brytyjskiej świadomości czarnoskórych rodaków z Indii Zachodnich tłumacząc im, że mają większe prawo do brytyjskości, niż inni, gdyż dla Imperium pracowali i za Imperium walczyli. Co ciekawe, jako kontrast dla tych zasług poda Polaka:
There it have a restaurant run by a Pole call the Rendezvous Restaurant. Go there and see if they serve you. And you know the hurtful part of it? The Pole who have that restaurant, he ain’t have no more right in this country than we. In fact we is British subjects, and he is a foreigner, we have more right than any people from the damn continent to live and work in this country, and enjoy what this country have, because is we who bleed to make this country prosperous.
Narrację Selvona porównuje się też do „strumienia świadomości” wskazując tym na jakiś związek z modernistyczną tradycją literatury brytyjskiej. Osobiście się z takim poglądem nie zgadzam, ponieważ narrator w żaden sposób nie uczestniczy w życiu opisywanych osób. Nazwałbym go raczej pieśniarzem calypso (z zachodnioafrykańskiego języka Efik „ka isu” lub z języka Ibibio „kaa iso” – kontynuować, postępować, iść do przodu, co skojarzyło się białym mieszkańcom Indii Zachodnich z mitologiczną grecką nimfą Kalipso), który opowiada swoją balladę przy dźwiękach „olejowych bębnów”, a może ją ciągnąć bardzo długo. My zaś w pewnym momencie przystajemy, żeby posłuchać i w pewnym momencie odchodzimy.
Przy czytaniu The Lonely Londoners mnie osobiście wyświetlił się czarno-biały film z lat 50., co jak już wspomniałem na wstępie, świadczy o tym, że uznałem tę narrację za „kronikę filmową” pewnej grupy ludzi w pewnym miejscu i w pewnej epoce. Kolejna podróż w czasie dzięki tekstom. A może „fuzja horyzontów” Gadamera? W każdym razie odczucie z gatunku tych magicznych, choć równocześnie bardzo przyziemnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz