środa, 22 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (5), czyli co robić ze znajomością przeszłości?


Hans Ulrich Gumbrecht przy okazji krytyki nowych historycystów stawia ich i tak na nieco wyższej pozycji, niż tradycyjnych historiografów, ponieważ, jak uważa „klasyczne sposoby pisania historii wydają się zużyte”. I tutaj dochodzimy do sedna problemu. Komu wydają się zużyte? Każdego roku powstają na świecie setki, jeśli nie tysiące, tradycyjnie napisanych tekstów na tematy historyczne, które znajdują czytelników i stają się przedmiotem poważnych debat historycznych.

Problem z intelektualistami, którzy stawiają siebie w awangardzie refleksji na temat nauk wszelkich i ich porządku, polega na tym, że oprócz nich samych mało kto się ich problemami przejmuje. Owszem, z całą pewnością nastąpił kryzys filozofii historii, jako próby stworzenia „twardej nauki” dającej ludzkości pewne narzędzie do przewidywania przeszłości (na podstawie wiedzy o przeszłości) całego świata czy jakichś wielkich grup ludzkich (państwa, narody itd.). Tak na marginesie, takie próby nadal są i będą podejmowane, mimo ich znikomej wartości naukowej, ponieważ są one bardzo kuszące i po prostu je lubimy.
Niemniej wyciąganie wniosków z poszczególnych wydarzeń z przeszłości jest jak dotąd jedyną metodą uczenia się czegokolwiek. Jeżeli nie przyjmujemy postawy Berkeleya i Hume’a, jakkolwiek „logiczne” mogą się nam przedstawiać, ale przyjmiemy postawę praktyczną, a więc intuicyjno-empiryczną, wartość doświadczeń z przeszłości okaże się jedynym wsparciem, jakie w ogóle mamy. Wcale nie twierdzę, że jest ono zawsze niezawodne, ale jest pewnym punktem wyjścia, bez którego nie jesteśmy w stanie zrobić żadnego kroku w przód.

W przeszłości wydarzyło się tyle rzeczy, że materiału do tworzenia tekstów historycznych z pewnością nie zabraknie. Oczywiście każde pokolenie pisze historię na nowo, więc i te wydarzenia, które wydają się dobrze znane, mogą być opisywane po raz kolejny z innej już perspektywy. Ha! Tylko, że o czym to świadczy? O tym, że krytycy tradycyjnej historiografii mają jednak sporo racji, zaś nowi historycyści podkreślając foucauldiańską tezę o dyskursywności tekstów historycznych i samej historii są o wiele bliżsi wiedzy o naturze dziedziny wiedzy zwanej historią, niż historycy tradycyjni. Ci ostatni jednak, o ile nie są historykami historiografii, najczęściej nie mają o tym pojęcia, ponieważ zajmują się jakimiś konkretnymi wycinkami historii i nie mają czasu na zastanawianie się, czy to co robią ma sens, czy też go nie ma. Oczywiście dla nich i dla ich czytelników ma i tak naprawdę tylko to się liczy! Dylematy intelektualistów ogłaszających czy to triumfalnie czy z wielkim żalem, kryzys historii jako dziedziny wiedzy, jako nie postrzegane (to tak à propos Berkeleya), nie istnieją! To oczywiście taki żarcik. Problemy te, w każdym razie, dla historyka praktyka-badacza, pozostają bez znaczenia, ponieważ ma on tyle roboty, że nie musi się zastanawiać nad jej tak szeroko pojętym celem. Wystarczą mu cele całkiem doraźne.

Rzecz bowiem w tym, że już nie tylko tzw. zwykły człowiek z ulicy, ale nawet wybitny specjalista w swojej dziedzinie nie musi dochodzić do jakichś autorefleksji. W ogromnej większości przypadków, byłoby to wręcz szkodliwe dla samego działania. Jeżeli muzyk rockowy ma publiczność, dla której tworzy i z której żyje, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia fakt, że jakiś prezenter radiowy-mądrala ogłosił, że rock’n’roll jest definitywnie skończony. Podobnie zabawne są dyskusje literaturoznawców na temat „końca powieści”. Poważni ludzie przy pomocy napuszonego słownictwa potrafią zadrukować setki stron, albo zająć wiele godzin dyskusją na temat tego, jak to forma literacka zwana powieścią osiągnęła swój kres, doszła do ściany i nic już się w niej nie da wymyślić. To, że krytycy i teoretycy w swoim, proszę wybaczyć drastyczność wyrażenia, ograniczonym wglądzie w kwestię twórczości (gdyby nie był ograniczony, byliby twórcami, czyli powieściopisarzami, a nie krytykami czy teoretykami), nie znaczy, że ktoś nie zaproponuje czegoś nowego. Ale to tak na marginesie. Problem bowiem znowu zasadza się na tym, że ta potrzeba „nowości” czy „postępu” w rozwoju formy literackiej stała się dla pewnego rodzaju intelektualistów wymogiem zasadniczym, a przy tym tak bardzo w to wierzą, że potrafią być bardzo sugestywni i zarażać kolejne pokolenia studentów i doktorantów swoją rozpaczą spowodowaną rzekomym końcem powieści.

W tym samym czasie, wbrew co jakiś czas wybuchającym „odkryciom” dziennikarzy na temat końca czytelnictwa w ogóle, ludzie nadal masowo odwiedzają biblioteki publiczne i pochłaniają setki tysięcy tekstów, które nowatorskie nie są wcale, natomiast dostarczają czytelnikom tego, czego ci w nich szukają. Ni mniej ni więcej. Co miesiąc powstają setki powieści trzecio- czy czwarto-rzędnych, które znajdują swój rynek. Wśród nich co jakiś czas pojawia się tekst o bardzo tradycyjnej formie, ale przynoszący jakże ciekawą treść. Imperatyw nowości czy progresywności w formie pozostaje więc problemem pewnej grupy teoretyków literatury, którzy karmią się tak naprawdę dyskusjami z podobnymi sobie, natomiast żeby zupełnie w swojej jałowej działalności nie osiąść na mieliźnie, co jakiś czas do swojego grona dopuszczają przedstawicieli młodszych pokoleń, które przyłączają się do biadolenia na temat rzekomego końca powieści, końca historii i innych wydumanych problemów.

Tak przy okazji, nie natknąłem się do tej pory na żaden tekst krytyczny na temat końca pewnych form poetyckich (to, że ja się nie natknąłem, to nie znaczy, że takich nie ma, od razu zastrzegam i ironia w tym wypadku nie była moim celem!). Owszem, każde nowe pokolenie poetów proponuje coś innego, a w Polsce podobno wszyscy „nowocześni” poeci piszą Czechowiczem, choć poeta to dawno nieżyjący i tworzący przed II wojną światową. Nie o to mi jednak chodzi. Zadaję sobie pytanie, czy ktoś napisał kiedyś jakiś tekst teoretyczny na temat końca, albo kryzysu np. sonetu. Czy jakiś mądrala lał już krokodyle łzy na temat wyczerpania się formuły tego czternastowersowego utworu poetyckiego? Co jakiś czas bowiem odnajduję sonety wśród wierszy poetów jak najbardziej współczesnych.

Skoro już jestem przy literaturze, to Hans Ulrich Gumbrecht ujął mnie własną propozycją podejścia do historii. Skrytykowawszy historyków tradycyjnych i przedstawicieli „nowego historycyzmu”, przedstawił własną propozycję „zrobienia czegoś” z naszą wiedzą o przeszłości. Wyszedł z założenia, że to co nas fascynuje w historii, to chęć przekroczenia pewnych granic wytyczonych przez nasze tkwienie w teraźniejszości i doświadczenie czegoś, co jest poza nią. Stąd nasze zainteresowanie historią to przemożna chęć doświadczenia minionej epoki w sensie prawie zmysłowym, a więc chęć zobaczenia, usłyszenia, powąchania i dotknięcia rzeczywistości, która nie jest nam bezpośrednio dana. Dlaczego Gumbrecht mnie tym ujął? Otóż z tego prostego względu, że trafił dokładnie w źródło mojej własnej fascynacji historią. Jakiś czas temu pisałem o literackich i filmowych podróżach w czasie, które mnie dosłownie hipnotyzują.

Uwielbiam wnikanie w klimaty dawnych epok. Z tego też powodu jako student historii nie przykładałem się zbytnio do wkuwania „twardej wiedzy” w postaci dat wojen, bitew i konferencji pokojowych, tudzież nazwisk ich uczestników. Z tej samej przyczyny uwielbiałem wykłady nieżyjącego już profesora Zbigniewa Kuchowicza, który jako jeden z nielicznych polskich historyków zajmował się „życiem codziennym” poszczególnych warstw społecznych epoki baroku – ich stylem życia, ubiorem, odżywianiem się, życiem seksualnym, obyczajami itd. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że profesor Kuchowicz był historykiem jak najbardziej tradycyjnym, natomiast, jak sam przyznawał, jego fascynacja życiem codziennym ludzi dawnych epok miała na celu znalezienie kolejnych elementów w związku przyczynowo-skutkowym, a więc np. wyjaśnienia pewnych konkretnych decyzji politycznych przy pomocy wpływu stanu zdrowia osób je podejmujących. Kondycja fizyczno-psychiczna, bo wszak mens sana in corpore sano, średniej szlachty w przeciwieństwie do magnaterii, też miała wyjaśnić całą sytuację polityczną I Rzeczypospolitej.

To, co zaproponował Gumbrecht, jest jakościowo zupełnie inne. Ponieważ wykluczył możliwość uczenia się od historii, jej rolę sprowadził praktycznie do zaspokajania naszych estetyczno-artystycznych potrzeb. W ten sposób w tym samym stopniu, co mnie ujęła, jego propozycja wywołała we mnie pewne rozbawienie. Wiedza o przeszłości? Owszem, ale tylko po to, żeby robiło nam się miło przy doświadczaniu klimatu minionej epoki. I to wszystko. Historia obok filmu i powieści jako wehikuł naszej świadomości dążącej do ciekawych doświadczeń.

Hans Ulrich Gumbrecht nie ograniczył się do samego manifestu, ale jego założenia wcielił w życie, za co należy mu się szacunek. Sam niestety jego książki pt. „1926” nie czytałem, ale czytała ją koleżanka, od której się w ogóle o Gumbrechcie dowiedziałem. Otóż założenie autora polega na tym, że ponieważ nie wierzy on w żadne związki przyczynowo-skutkowe, przedstawia poszczególne elementy wiedzy historycznej na temat tytułowego roku w formie opisu mającego na celu wywołanie odpowiedniego efektu zmysłowego. Jest więc np. rozdział o samolotach, w którym opisuje szczegóły techniczne produkowanych w 1926 roku statków powietrznych. Na tej samej zasadzie skonstruowane są kolejne rozdziały. Porządek nie jest chronologiczny, zaś jego tematyczność też nie jest taka sama jak u historyków tradycyjnych (bo historycy tradycyjni też często stosują porządek tematyczny, a nie chronologiczny). Polega on po prostu na takim opisie, który ma na celu ogarnięcie czegoś, co jest (było) materialne i „dotykalne”. Czegoś takiego, jak sfera „duchowa” (nawet pojęta po marksistowsku) nie ma, ponieważ autor również sobie założył, że, jako krytyk hermeneutyki, takiego podejścia będzie unikał. Przyznam, że eksperyment mnie zaciekawił.

Niemniej ciekawa była reakcja mojej koleżanki, która stwierdziła, że z takiej książki niczego się nie można dowiedzieć. Owszem, mógłby z niej skorzystać ktoś, kto już ma jakąś wiedzę historyczną na temat roku 1926, czyli ktoś kto zna jednak pewne daty, a przynajmniej kontekst chronologiczny.

Jaki z tego wniosek? Otóż Hans Ulrich Gumbrecht pomylił się, jak niejeden już intelektualista, co do trybu pracy ludzkiego umysłu. Można wykluczyć duszę, ducha i duchowość w sensie przypisywania im odrębnego bytu, ale nie można ich wyeliminować ze sfery naszej percepcji świata. Jeżeli nie odwołujemy się do emocji wypływających z naszego światopoglądu (obojętnie jakiego – od skrajnie religijnego do czystego materializmu), jeżeli nie ma w tym narracji, do niego nawiązującej, praktycznie nie jesteśmy w stanie odbierać rzeczywistości. Myślę, że wypada nie tylko zgodzić się z hermeneutykami, że czytanie automatycznie implikuje interpretację, ale przenieść tę myśl na szerszy kontekst, czyli, że wszelka percepcja też równa się automatycznej interpretacji, bo nikt z nas nie jest tabula rasa. Jeżeli stajemy w obliczu czegoś, czego w żaden sposób nie potrafimy zinterpretować, albo nas to przyprawia o frustrację, albo po prostu nasza świadomość to ignoruje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz