W piątek wybrałem się z żoną do teatru. Tym razem był to Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku, zaś sztuki obejrzeliśmy dwie. Jedną była czarna komedia irlandzkiego współczesnego autora Martina McDonagh Samotny zachód (The Lonesome West). Treść i przesłanie powinny być kulturowo nam bardzo bliskie, gdyż katolickie miasteczko na irlandzkim zapadłym zachodzie ma wiele cech, które są doskonale zrozumiałe dla Polaka, który ma nieco pojęcia o życiu w polskim małym miasteczku lub wsi.Akcja toczy się wokół dwóch braci, którzy się nawzajem nienawidzą, ale mieszkają razem. Teoretycznie powinien pogodzić ich ksiądz, ale ten jest słabą osobowością co i rusz przeżywającą kryzys wiary, a do tego nie posiadający szacunku parafian ze względu na swoją skłonność do alkoholu. Ważną rolę odgrywa też młoda dziewczyna…
Nie jest moim celem streszczanie całej historii, ponieważ mam nadzieję, że niejeden Czytelnik tego bloga wybierze się na to przedstawienie, zagrane, moim subiektywnym zdaniem rewelacyjnie. Aktorzy odgrywający role skłóconych braci (rewelacyjni Sławomir Popławski i Rafał Olszewski) są tak realistyczni, że czasami miałem wrażenie, że widzę swoich nieżyjących już wujków, skądinąd całkiem porządnych facetów (w odróżnieniu od bohaterów sztuki), którzy jednak w ferworze „polemiki’ potrafili się tak nakręcić, że wtedy należało się trzymać od nich z daleka, żeby samemu nie oberwać. Co tu dużo gadać, „chłop żywemu nie przepuści”! Ksiądz Welsh (Bernard Maciej Bania) miał właśnie okazję wylądować na podłodze, kiedy próbował interweniować w jedną z braterskich potyczek.
Nie chcę też pisać recenzji, bo znowu nie jestem obiektywny, gdyż mam zbyt duży sentyment do białostockich teatrów i ich zespołów. Subiektywnie jednak jestem zachwycony.
Do czegoś jednak przyczepić się muszę, a będą to fragmenty polskiego tłumaczenia. Tekstu angielskiego w ręku nie miałem, ale w pewnych momentach dość łatwo się zorientować, jakie było oryginalne słówko. Zacząć należy od tego, że w języku angielskim każdego księdza katolickiego tytułuje się „father” (ojciec), podczas gdy w języku polskim takiego zwyczaju nie ma, chyba, że w odniesieniu do zakonników lub podczas spowiedzi. Zwracanie się do zwykłego proboszcza per „ojcze” nie brzmi po polsku zbyt naturalnie.
Kiedy Girleen (Katarzyna Mikiewicz) pyta księdza Welsha, „Jak ojcu na pierwsze?” wskazywałoby, że zna jego drugie chrzestne imię, które jednak ani razu nie padło. Oczywiście chodziło o „first name”, czyli o „imię”. Wersja prawidłowa to „Jak księdzu na imię?”
Kiedy z kolei ksiądz Welsh czytając swój list do braci-kłótników przechodzi „do następnego paragrafu” to po polsku brzmi zupełnie bez sensu, bo kto w prywatnym liście stosuje paragrafy? W polszczyźnie rezerwujemy to słowo do regulacji prawnych. Oczywiście angielskie „paragraph” to po polsku po prostu „akapit”. W tym wypadku tłumaczkę zwiodło zjawisko znane jako „false friend”. Podobnie jak w scenie, kiedy Valene podaje Colemanowi szklankę bimbru mówiąc „medycyna”. „Medicine” w tym wypadku należałoby przetłumaczyć raczej jako „lekarstwo”, ale akurat tutaj bym się nie czepiał, ponieważ ta „medycyna” wywołała salwy śmiechu na sali, więc mimowolnie wzmocniono jeszcze efekt humorystyczny.
Zastrzeżenie mógłbym mieć co do wymowy przezwiska dziewczyny, Girleen. Aktorzy wymawiają je „girlen”, podczas gdy w irlandzkim angielskim, gdzie słowo to jest najczęściej używane („dziewczynka”, „dziewczę”) jest ono wymawiane „gerlin”. Nie wiem, czy nikt tego nie sprawdził, czy świadomie wybrano taką wersję. W angielskich teatrach zatrudnia się tzw. coaches, którzy są specjalistami od języków, a przede wszystkim od dialektów i gwar środowiskowych samego języka angielskiego. Przed każdą premierą trenują aktorów w prawidłowej wymowie i akcencie danej odmiany angielszczyzny. Polskie teatry mogłyby od czasu do czasu przynajmniej zasięgnąć porady językowej, zwłaszcza, że teoretycznie angielski teraz znają wszyscy młodzi ludzie. (Gdybyście mnie teraz słyszeli, wyczulibyście szczyptę ironii ;) ).
Ponieważ teksty mają to do siebie, że można o kilku drobnych sprawach napisać całkiem sporo, wszystko to, co do tej pory napisałem, może robić wrażenie, że strasznie to tłumaczenie krytykuję, ale od razu mówię – dla wielu będą to szczegóły niezauważalne. Całość bowiem jest rewelacyjnie zainscenizowana i zagrana! Przesłanie natomiast samego dramatu (i komedii zarazem), myślę, że zapada w pamięci i nie pozwala poprzestać na zwykłym śmiechu z momentów zabawnych, których jest całe mnóstwo (oczywiście, jeśli ktoś lubi ten rodzaj humoru).
Po Samotnym zachodzie mieliśmy pół godziny na kawę w Mistrzu i Małgorzacie. Kawiarnia bardzo sympatyczna, tylko w mroźny zimowy wieczór okazała się mieć jeden mankament, a mianowicie brak bezpośredniego przejścia z foyer teatru, mimo, że znajduje się tym samym budynku. Musieliśmy więc odebrać nasze wierzchnie okrycia z szatni, udać się do kawiarni, tam również skorzystać z szatni, a po wypiciu kawy powtórzyć wszystkie te czynności, tylko w kolejności odwrotnej. Oczywiście po drodze był też spacerek, na szczęście bardzo krótki, po mrozie.
Po powrocie do teatru zajęliśmy tym razem miejsca na dużej, głównej sali. Zauważam, że chyba nie tylko się starzeję, ale w coraz większym stopniu ulegam mieszczańskim gustom, ponieważ po oszczędnych środkach spektakli, które niedawno widziałem, wielka scena z olbrzymimi dekoracjami po prostu mnie olśniła. Myślę, że oszczędność środków w rozmaitych „eksperymentach” teatralnych (ten cudzysłów to dlatego, że przecież to już żadne eksperymenty, skoro zadomowiły się w teatrze od kilkudziesięciu lat), może być doceniona przez kogoś, kto doznał przesytu teatrem tradycyjnym. U mnie chyba nastąpił proces odwrotny. Zatęskniłem za kolorem, światłem, muzyką i to wcale nie zaskakującymi, ale za takim zwyczajnym teatralnym rzemiosłem. I teraz to dostałem!
Jakieś dwa lata temu koleżanki żony namówiły nas na wspólne pójście na jeden z komediowych spektakli w tym samym teatrze (pominę tytuł, grają tę sztukę do dziś zresztą), na której potwornie się wynudziłem. Nie dlatego, że źle przygotowane, czy źle zagrane, ale dlatego, że to było takie jedno wielkie świetnie przygotowane NIC. Wyraziłem wtedy zdziwienie, że komuś w ogóle się chce coś takiego pisać. Nieustannie wysoka frekwencja na tymże spektaklu wskazuje jednak na to, że istnieje bardzo duże zapotrzebowanie na tego typu produkcje. Nie ma się co oszukiwać – ludzie w teatrze chcą się przede wszystkim rozerwać, a nie przeżywać dodatkowe dylematy – jakby ich w życiu mieli za mało.
Na Co widział kamerdyner (What the Butler Saw autorstwa Joe Ortona) szedłem więc z nieco mieszanymi uczuciami, bo wiedziałem, że jest to typowa angielska „komedia omyłek”, więc jakiegoś głębszego przesłania z pewnością spodziewać się nie mogłem. Niemniej, jako wielbiciel Monty Pythona, tudzież bzdurnych a kompletnie pustych opowiadanek P.G.Wodehouse’a, postanowiłem dać Kamerdynerowi szansę, spodziewając się po prostu czystego relaksu w tradycyjnym stylu angielskim. Od razu przyznaję – nie zawiodłem się.
Jak już wspomniałem, nie jest moim zamiarem pisać recenzji, bo obiektywny być nie potrafię, ale ujmę to w następujący sposób. Widzieliście może artystów (czy to aktorów, czy muzyków, czy piosenkarzy), którzy „się męczą na scenie”? Jeśli tak, to przyznacie, że się męczycie razem z nimi. Znacie może przypadki, kiedy artyści się świetnie bawią, ale jakoś za nic nie potrafią zarazić swoim entuzjazmem widowni? Odczuwamy wtedy zażenowanie. Myślę, że każdy z nas miał jednak takie oto doświadczenie, że doskonale się bawił jako odbiorca, ponieważ widział, słyszał i czuł, że artystom na scenie wszystko, nawet najbardziej skomplikowane zadania (aktorskie, wirtuozowskie czy wokalne) przychodzą łatwo i bez wysiłku, ponieważ nie tylko podczas prób świetnie je opanowali, ale przede wszystkim im samym sprawia radość to, co robią. Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że właśnie z tym ostatnim przypadkiem mieliśmy do czynienia podczas tych dwóch piątkowych spektakli.
Zgranie zespołu, wzajemne wyczuwanie się, błyskawiczna reakcja na niespodziewane przeszkody (jak się później dowiedziałem, podczas Samotnego zachodu taka przeszkoda nastąpiła, choć my, jako widzowie w ogóle się nie zorientowaliśmy), to wszystko procentuje w postaci wysokiej jakości inscenizacji. Co więcej, zaryzykowałby stwierdzenie, że dobra atmosfera w zespole to połowa sukcesu (i to we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności), ponieważ zapobiega z jednej strony „nadymaniu się” (gwiazdorstwu) jednych i kompleksów ze strony innych.
À propos kompleksów. Nie powiem, że jestem bywalcem teatrów warszawskich, bo byłoby to wierutne kłamstwo, ale na kilku spektaklach w stolicy byłem. Swego czasu często chodziłem do teatrów łódzkich. Na tej podstawie stwierdzam, że aktorzy białostoccy nie mają żadnych kompleksów prowincji i bardzo słusznie, ponieważ mogliby w każdej chwili stanąć na scenie obok „gwiazd” scen stołecznych w niczym nie ustępując im umiejętnościami.
Wracając do Co widział kamerdyner, znowu napiszę kilka słów na temat warstwy treściowej. Otóż Joe Orton napisał ten tekst w 1967, zaś jego premiera teatralna nastąpiła w Queens Theatre w marcu 1969. Jak więc łatwo się domyślić, akcja samej komedii została umieszczona w latach 60., a może nawet 50. ubiegłego stulecia. Autorzy białostockiej wersji pozostali raczej wierni oryginałowi, w kilku miejscach wprowadzając pewne elementy bardziej przemawiające do widza współczesnego. Te polskie grepsy (na angielski nieprzetłumaczalne, a więc tym bardziej niemożliwe, żeby wystąpiły w oryginale) są tak umiejętnie wplecione w tekst, że kto się nie nastawia na ich wychwytywanie, ten po prostu tylko dobrze się przy nich bawi. I to się liczy jak najbardziej na plus, ponieważ teatr komediowy musi służyć przede wszystkim rozrywce widza. Dr Prentice (doskonały Piotr Dąbrowski) przed próbą uwiedzenia kandydatki na sekretarkę (tryskająca energią Katarzyna Mikiewicz) zażywa najpierw jedną, ale potem dla pewności kilka kolejnych pastylek, a przez cały teatr przetacza się „teatralny szept” widzów „viagra!” Oczywiście w latach 60. nie było to możliwe. To, co mnie naprowadziło (przyznaję się bez bicia, przed pójściem do teatru nie zadałem sobie trudu sprawdzić ani autora tekstu, ani daty jego napisania) mniej więcej na okres powstania samego tekstu komedii, to monologi i dialogi doktora Rance’a, których, jak podejrzewam, żaden współczesny dramaturg angielski nie odważyłby się napisać – no chyba, że ktoś kto nie bałby się narazić na zarzut bigoterii (pojmowanej po angielsku, nie po polsku) i homofobii. To są jednak szczegóły, które na efekt komediowy całego przedsięwzięcia nie mają żadnego wpływu. Białostocki spektakl Co widział kamerdyner to po prostu doskonała rozrywka na wysokim poziomie.
Zachęcam do wejścia na stronę Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku (http://www.dramatyczny.pl/) , wybrania sobie kilku spektakli i zabrania na nie rodziny, znajomych czy koleżanki i kolegów z pracy. Jestem pewien, że nikt nie będzie żałował. Na stronie teatru znajdziecie również informacje o doskonałych białostockich aktorach, których kunszt wart jest zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz