Pewna grupa moich znajomych, którzy są zwolennikami PiSu, po katastrofie smoleńskiej popadła w nastrój wielkiego pesymizmu. Sprawa krzyża na Krakowskim Przedmieściu przez pewien czas dostarczała im paliwa do istnienia, ale kiedy się okazało, że poparcie społeczne nie jest zbyt duże, a wręcz pojawiły się grupy im wrogie, znaleźli się na skraju załamania nerwowego. Oto zawalił im się świat. Nie do końca potrafiłem to zrozumieć.
W ostatnich dniach również znalazłem się na skraju paranoi, kiedy to zaangażowałem się emocjonalnie w sprawę obrony liceum ogólnokształcącego. Okazuje się, że sprawa nie budzi wielkich emocji nawet wśród moich znajomych, którzy zdają się być pogodzeni z losem polskiej oświaty.
Państwowa darmowa szkoła to jest wartość, której warto bronić. Nie oznacza to, że jestem przeciwnikiem szkół prywatnych i społecznych. Wręcz przeciwnie. Jeżeli szkoła prywatna nie jest tylko zwykłą maszynką do wyciągania pieniędzy od bogatych acz naiwnych rodziców, a zapewnia mądry i wartościowy program dydaktyczno-wychowawczy, to jestem absolutnie za. Jestem jednak zwolennikiem równych szans i tego, żeby obywatele naszego państwa aktywnie uczestniczyli w jego życiu. Ci natomiast, którzy w tym życiu już będą uczestniczyli, żeby w ogóle wiedzieli w czym uczestniczą. Żeby np. uczestniczka jakiejś lewicowej demonstracji nie mówiła, że ten a ten polityk jest nacjonalistą, bo ma portret Piłsudskiego w domu, bo to oznacza, że owszem, jest zaangażowana, ale jest przy tym zwyczajną idiotką. Nie chcę bowiem, żeby z jednej strony zawładnęły nami bez reszty jakieś siły, które są całkiem konkretne, ale tajemnicze, ponieważ nic o nich nie wiemy – mam tu na myśli zarządy wielkich korporacji, ale z drugiej strony nie chciałbym, żeby owładnęło nami oszołomstwo wszelkiej maści, czy to lewicowe czy prawicowe. Dlatego nacisk na oświatę dla każdego jest wg mnie taki ważny.
Mój kolega, który od prawie 20 lat mieszka w USA, a wyjechał tam wiedziony wizją „amerykańskiego snu” – może nie tyle bogactwa ile wolności – dzisiaj przeżywa wielkie frustracje, bo choć żyje na dość wysokiej stopie, twierdzi, że życie polityczne tego kraju go głęboko rozczarowało, zaś poziom świadomości przeciętnego Amerykanina jest żenujący. Ja akurat miałem to szczęście, że Amerykanie, których poznałem, to ludzie wykształceni i nieustannie się dokształcający, ale nawet oni ulegają jednorazowym otumanieniom, jak to było przy okazji wyborów prezydenckich, kiedy to poddali się obamomanii. W ogóle takie okresy nieograniczonego entuzjazmu bardzo mnie u Amerykanów dziwią, ponieważ jakaś podstawowa znajomość historii i psychologii powinna kazać im być bardziej ostrożnymi.
Dorosła córka moich znajomych, wspaniała i inteligentna dziewczyna, twierdzi, że „ciarki przeszły ją po plecach”, kiedy jedna z posłanek do Kongresu wygłosiła płomienne przemówienie na temat przełomu jaki dało prawo do zawierania małżeństw przez gejów. Osobiście nie mam nic przeciwko kontraktom, jakie dorośli ludzie między sobą zawierają, ale żeby zaraz ciarki przechodziły? Amerykańska posłanka użyła bowiem takich argumentów, jak posłużywszy się przykładem starszej pary gejowskiej, że oto od tej pory „nikt nie zabroni im się kochać”. Tak jakby wcześniej prawo im tego zabraniało (co innego otoczenie, ale pod tym względem może się okazać, że niewiele się zmieniło). Argument logicznie bez sensu, ale wywołujący ciarki u szlachetnych a naiwnych Amerykanów. O drugiej stronie medalu, czyli o redneckach i członkach Ku-Klux-Klanu nie ma nawet co wspominać, ponieważ ci ludzie odebrali wykształcenie od swoich rodziców, takich samych rednecków i rasistów.
Mogę w jakimś stopniu zrozumieć politykę PO polegającą na redukcji liczby szkół – jest niż demograficzny, choć podobno dołek mamy już za sobą, o czym władze skwapliwie zapominają, trzeba racjonalnie wydawać pieniądze itd. Sposób w jaki się do tego zabierają rządzący, jest jednak skandaliczny. Argument, że trzeba likwidować szkoły słabsze, wydaje się logiczny. Jak jednak określić, która szkoła jest słabsza, a która lepsza? Są na to sposoby, takie jak ewaluacje, wyniki na maturze, liczba laureatów konkursów, liczba absolwentów na studiach itd. Podstawowym argumentem powinno być przy tym kryterium popytu. Otóż wczoraj obejrzałem sobie w Internecie dyskusję na temat likwidacji jednej z białostockich szkół o profilu zawodowym, (a teraz podobno znowu stawiamy na kształcenie zawodowe, co mnie bardzo cieszy), która ma doskonałe wyniki, niedawno bardzo pozytywnie przeszła ewaluację, zaś kandydatów jest mnóstwo. Jak jednak pracuje mózg urzędnika? Przychodzi prikaz z góry: „macie zlikwidować tyle to a tyle szkół”, więc ten urzędnik bierze listę szkół, długopis i wykreśla te, które mają najwyższe numery. Żadne tam lepsze-gorsze. Kto by sobie tam głowę zawracał. Liczby mają się zgadzać i to wszystko.
Koleżanka z Łodzi podaje mi przykład swojego liceum, do którego był nabór, co wykazuje centralny system komputerowy, czy np. zebrała się klasa, nauczyciele się cieszą, że będą mieli kogo uczyć, a tu któregoś ranka się okazuje, że ta cała zebrana klasa z systemu komputerowego wyparowała i to bynajmniej nie na skutek wycofania się uczniów. Wytłumaczenie jest tylko jedno – to urzędas arbitralnie zadecydował.
Jak już wspomniałem na wstępie ta sytuacja doprowadza mnie na skraj paranoi, ponieważ o ile rozumiem, że natury urzędasa się nie zmieni, to dziwi mnie apatia społeczeństwa.
Skoro jednak większość z nas zachowuje się jak pod wpływem zbiorowej hipnozy i poddaje się tragicznej ale jednocześnie błogiej atmosferze rezygnacji, pozostaje się zastanowić, jaką postawę przyjąć wobec tak nieciekawej rzeczywistości.
Mój wujek, którego niejednokrotnie wspominałem, a który odkąd pamiętam był biznesmenem, w szkole średniej nie miał imponujących wyników. Zawsze jednak wiedział, czego chciał i to osiągał. Później, kiedy go było na to stać, nieustannie poszerzał swoją bibliotekę (nie tylko kupował książki, ale je również czytał!), więc wiedzę w wielu interesujących go dziedzinach posiada imponującą. Kiedy jako licealista narzekałem na to, że każą nam się uczyć czegoś, co mi się nigdy w życiu nie przyda, mówił mi tak: „to co ci się przyda, staraj się opanować jak najszybciej i jak najlepiej, natomiast to co ci się nie przyda potraktuj jako trening mózgu i też się tego ucz”. Kiedy z kolei opowiadałem o kolegach, którzy też mówili, że tego czy tamtego nie będą się uczyć, wujek spokojnie mi tłumaczył: „No i dobrze, niech tak mówią i niech tak robią, a ty im tylko przytakuj. Ty natomiast się tego naucz i sam szybko zobaczysz jaką będziesz miał nad nimi przewagę.” W wielu przypadkach żałuję, że w młodym wieku bardziej nie brałem do serca rad wujka, ale myślę, że, co prawda dość późno, doceniłem wartość tych rad.
Mój problem polega przede wszystkim na tym, że chciałbym, żebyśmy wszyscy żyli wśród ludzi na pewnym poziomie. Wierzę, że należy nieść „oświaty kaganiec”. Mój wujek miał podejście mniej idealistyczne, wychodząc z założenia, że przede wszystkim trzeba myśleć o sobie, bo inaczej nikt o nas za nas nie pomyśli.
W sytuacji, kiedy system państwowej oświaty idzie w kierunku, który możemy obecnie zaobserwować, wypada myśleć, w jaki sposób da się pewne rzeczy ocalić. W czasie okupacji młodzi ludzie zdobywali wykształcenie na tajnych kompletach. Być może wśród bardziej świadomej warstwy rodziców pojawi się potrzeba zapewnienia dzieciom nieco szerszych horyzontów, niż daje im szkoła państwowa i utworzy się rynek szkolnictwa prywatnego i społecznego na wysokim poziomie? Jak dotąd doświadczenie pokazuje, że niewielu prywatnym szkołom udaje się utrzymać poziom, który choć w przybliżeniu przypominałby słynne angielskie „public schools”. Często idea prywatnego liceum sprowadzała się w Polsce do tego, że grupa kolegów-nauczycieli (oczywiście po załatwieniu wszystkich formalności urzędowych) wynajmowała budynek, kupowała tablicę i kredę i prowadziła zajęcia dla niezbyt zapalonych do nauki i nie do końca utalentowanych dzieci bogatych rodziców. Kiedy zatrudniałem się w jednej z takich szkół, a przed oczami miałem obraz z amerykańskich i brytyjskich filmów, zimny prysznic, jaki mnie tam spotkał w postaci siermiężnych warunków jak z polskich filmów o wiejskich szkołach z lat 40., był bardzo bolesny.
Czy nowe czasy zmuszą nas do jakichś pozytywnych zmian? Do myślenia bardziej odpowiedzialnego i logicznego?
Czekają nas ciężkie czasy, ponieważ dziesiątki, jeśli nie setki nauczycieli w skali kraju, będą musiały coś ze sobą zrobić. Uśmiechnięci politycy, czy ekonomiści na ich usługach powiedzą, że trzeba się przekwalifikować. Na co jednak, tego już nie mówią. Znam dużą firmę budowlaną, która potrzebuje kierowników budów, więc bracia i siostry nauczyciele i nauczycielki – może tak na politechnikę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz