Pojawiła się kolejna kwestia, która mnie mocno bulwersuje. Problem w tym, że gdyby to były jeszcze późne lata dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia, z całą pewnością poparłbym taka reformę liceum, jaka ma teraz nastąpić, tak samo jak entuzjastycznie witałem reformę oświatową rządu Jerzego Buzka.
Człowiek się zmienia nie tyle pod wpływem wieku, no może zdrowie staje się coraz gorsze, ile pod wpływem doświadczeń i przemyśleń, które powinny nas czegoś uczyć. Nawiązując do niedawnego posta, w którym pisałem o Steve’ie Jobsie oraz o ludziach, którzy od najmłodszych lat wiedzą czego chcą, stwierdzam, że dzisiaj jestem przeciwny reformie oświaty wg modelu anglosaskiego, a w tym wypadku konkretnie angielskiego.
Jedno z najlepszych liceów w Polsce, a z pewnością najlepsze w Łodzi, I LO im. M.Kopernika, znane było już w czasach komuny, że tak naprawdę stawia nie tyle na „ogólność” kształcenia, co na produkcję olimpijczyków, którym daje się ciche przyzwolenie na mniejszy nacisk na inne przedmioty, zaś w zamian za to „trenuje się” ich intensywnie w jednym przedmiocie tak, żeby mogli wygrać z niego konkurs. Nie ma co owijać w bawełnę – ten system doskonale się sprawdzał i nadal sprawdza.
Kiedy porównywałem drogę do sukcesu Soichiro Hondy i Steve’a Jobsa, zwróciłem uwagę na to, że ten pierwszy od początku wiedział co chce robić, i tylko po drodze (w tym na politechnice w Osace) zbierał informacje potrzebne mu do celu, jaki sobie wyznaczył. Myślę jednak, że zdecydowana większość z nas takiego precyzyjnego planu nie ma – często przez całe życie, a co dopiero szesnastolatek, któremu każde się wybrać już te przedmioty, które będą przydatne na studiach. A jeśli ktoś po roku czy dwóch stwierdzi, że np. politechnika to nie dla niego i woli jednak studiować politologię na uniwersytecie? Czy będzie musiał wrócić na dwa lata do szkoły, żeby się przygotować do matury z przedmiotów potrzebnych na tym kierunku?
Steve Jobs mówił o łączeniu punktów, czyli o tym, że na pewnym etapie życia, możemy spojrzeć wstecz i wszystko nam się poukłada w jakąś logiczną całość. Z powodzeniem można to porównanie odnieść do przedmiotów szkolnych. Nie wiemy, co nam się przyda i kiedy nam się przyda. Na pewnym etapie życia może się okazać, że wiedza nabyta na lekcjach niezbyt lubianego przedmiotu jest nam nadzwyczaj potrzebna.
Uważam jednak, że zmiany w podejściu nauczycieli do swoich przedmiotów są niezbędne. Jeżeli w liceach są klasy profilowane, to faktycznie powinniśmy się umówić, że ten kto idzie na mechanikę, nie musi być zmuszany do wkuwania wiadomości z biologii na poziomie klasy biologiczno-chemicznej. Może nawet faktycznie z pewnych przedmiotów można zrezygnować. Pod żadnym pozorem jednak nie wolno rezygnować z języka polskiego i historii! To nie są takie sobie przedmioty, które „nigdy w życiu mi się nie przydadzą”! Czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie, one się nam cały czas przydają. Człowiek, którego „język giętki” mówi „wszystko co pomyśli głowa” z pewnością lepiej sobie w życiu radzi, niż ktoś kto nie potrafi sklecić poprawnie dwóch zdań (wiem, wiem – tutaj zaraz ktoś mi poda setki przykładów karierowiczów, którzy faktycznie tych dwóch zdań skonstruować nie potrafią, ale pną się wysoko, tylko że to jest patologia!). Często zdarza mi się tłumaczyć artykuły naukowe na j. angielski. Z przerażeniem stwierdzam, że ludzie z wysokimi tytułami akademickimi mają ogromny problem z użyciem poprawnej polszczyzny. Zaśmiecają naszą mowę już nie tylko zupełnie niepotrzebnymi zapożyczeniami (żeby tylko brzmiało bardziej „naukowo”), ale często mają problemy ze składnią języka polskiego. Mądrze przygotowane lekcje z języka polskiego dają nam narzędzie na całe życie!
Historia również nie jest przedmiotem, „który mi się w życiu do niczego nie przyda”, ponieważ w historii jesteśmy zanurzeni, ponieważ jesteśmy jej częścią. Każda chwila po sekundzie staje się historią. Jeżeli ktoś nie posiada elementarnej wiedzy o przeszłości, ten praktycznie w ogóle nie rozumie w jakiej żyje rzeczywistości i dlaczego zachodzą pewne zjawiska.
Problem z tymi przedmiotami oczywiście jest. Często nauczyciel widzi swoją rolę jako „zadawacza” i „odpytywacza”, ponieważ jest to rzecz najłatwiejsza technicznie do wykonania. Zorganizowanie mądrej dyskusji z wykorzystaniem faktów jest często niemożliwa, bo z kolei program zakłada szereg tematów, których się nie da zrealizować w obecnej siatce godzin. Tymczasem uważam, że młodzież bardzo chętnie dyskutuje o historii, a podczas takich dyskusji wiele się uczy.
Lekcje języka polskiego z kolei tak naprawdę polegają na kursie historii literatury polskiej, i to często w takiej formie, że trzeba przed tym, który „wielkim poetą był” nadal zginać kolana i na twarz padać, choć tak naprawdę w ogóle nie rozumiemy jego tekstów. Tutaj jest wielkie pole do popisu dla reformatorów. Literatura jest bardzo ciekawa, a dyskusje o problemach ogólnoludzkich, do których pretekstem są teksty literackie, również są wciągające. Od czasu do czasu pojawiają się głosy, że zamiast pisać wypracowań o „Kordianie” nasze dzieci powinny się uczyć pisać podań. Jestem w stu procentach przekonany, że ktoś kto potrafi skonstruować dobry tekst o tymże „Kordianie” w piętnaście minut nauczy się pisać podanie (5 minut – przestudiowanie przykładu i wykrycie struktury, kolejne 5 minut – wychwycenie charakterystycznego słownictwa, ostatnie 5 minut – samodzielne napisanie własnego podania). Kto ma problemy z właściwą budową jakiegokolwiek tekstu, ten i z podaniem będzie miał problemy.
Tymczasem, jeśli komuś się znudziły zajęcia z języka polskiego i historii, ten będzie mógł sobie z tych przedmiotów zrezygnować w dwóch ostatnich latach liceum. Zamiast tego będzie mu wolno uczyć się tańca nowoczesnego. Oczywiście nie mam nic przeciwko tańcowi ani żadnym warsztatom artystycznym, ale czy one zastąpią pewną wiedzę i umiejętności?
Słynna „Krótka historia czasu” Stephena Hawkinga dlatego między innymi stała się takim przebojem wśród zwyczajnych śmiertelników, którzy fizyką się nie parają, ponieważ nie zawiera żadnych wzorów i skomplikowanych wyliczeń, niemniej, jeśli laik tę książkę przeczyta, pewne rzeczy mu się rozjaśnią. Jeśli zaś będzie chciał je poznać głębiej, sięgnie do opracowań już z tymi wzorami i wyliczeniami. Podobnie może być z historią. Jedna data na jedną lub dwie lekcje historii jest potrzebna, żeby umieścić opowieść w czasie. O wiele ważniejsze od tych dat jest jednak to, co się wtedy stało, dlaczego, czyli co do tego doprowadziło, i jakie skutki wywołało. Narracja, czyli forma jaka się sama narzuca na lekcji historii, jest dla większości z nas formą przyjemną w odbiorze, dlatego gdyby na lekcjach historii było więcej „historii”, a mniej danych do linearnego wykucia, byłoby na pewno lepiej.
Po co nam jednak ten polski i historia? W naszej tradycji edukacyjnej są to jedyne przedmioty, które uczniowie do tej pory traktowali poważnie, a które przygotowują do życia obywatelskiego. Nie wydaje mi się, żeby słynny przykład na to, że demokracja jest zła autorstwa Janusza Korwina-Mikke, że głos dwóch pijaczków przeważa głos profesora, przemawiał za tym, żeby automatycznie likwidować demokrację. Uważam, że żeby ona była faktycznie głosem wszystkich obywateli i do tego mądrym głosem, obywatele muszą znać historię i geografię, żeby się orientować w zagadnieniach gospodarczych niestety matematyka, a przynajmniej jej podstawy też jest bardzo ważna, a język polski jako uniwersalne narzędzie logicznego ale i estetycznego porozumiewania się, przekonywania, czy odpierania słabych argumentów powinien być wszelkiej wiedzy spoiwem.
Dlaczego ktoś uparł się, żeby zamiast wziąć za przykład np. model fiński (wyniki fińskiej młodzieży są najlepsze w Europie), koniecznie pakować nas w system anglosaski, który jest doskonały dopiero na poziomie wyższej uczelni (też oczywiście nie wszystkich)? Czy chcemy wychować pokolenie ludzi, którzy będą z pokorą wierzyć we wszystko, co im podadzą dziennikarze i politycy w telewizji? A może chcemy takich obywateli, jak młodzi Anglicy, którzy zrobili bandycką zadymę w Londynie w sierpniu zeszłego roku?
Ktoś może powiedzieć, że to, co się dzieje teraz to wielka fikcja, bo przecież młodzież w liceach jest teraz w większości taka, jak kiedyś w szkołach zawodowych. To jest prawda, ale dlatego jestem za przywróceniem pewnej elitarności liceum ogólnokształcącym i przywróceniem szkolnictwa zawodowego na szeroką skalę.
Matura powinna jednak do czegoś zobowiązywać. Człowiek z maturą powinien być nie tylko fachowcem ze swojej wąskiej dziedziny, ale również świadomym otaczającej go rzeczywistości obywatelem i to nie tylko swojego kraju, ale i świata. Pomijam tutaj już zupełnie aspekt towarzyski, ponieważ uważam, że z człowiekiem po maturze każdy powinien być w stanie przeprowadzić przyjemną konwersację na wysokim poziomie o różnych sprawach. Pomijam to jednak, ponieważ ten argument dla wielu nie ma zbyt wielkiej wartości użytkowej, chociaż osobiście uważam, że to szkoda.
Zmiany w polskiej oświacie są oczywiście potrzebne, ale nie takie, które doprowadzą do kompletnej degradacji rangi egzaminu zwanego maturą. Już jest źle, ale po kolejnej reformie będzie fatalnie.
W takim razie troska o edukację wszystkich bliźnich i dalszych pożerać nas będzie już i rozpalać do końca naszych dni. Nawet wbrew samym zainteresowanym. Muszą być światli (jak my). W przeciwnym wypadku zagłosują inaczej (niż my). A tego przecież nie chcemy!
OdpowiedzUsuńCzy dasz się skusić na brak jakiegokolwiek obowiązku szkolnego? Nie brak szkół oczywiście! Brak obowiązku. Co właściwie tracimy? Jestem przekonany, że większość i tak zechce zdobywać wiedzę. To z nimi polecimy na Marsa, że się tak wpisze w cykl obrazów zapoczątkowany już tymi dwoma spod budki oraz profesorem.
W żadnym wypadku nie chodzi o to, żeby wszyscy glosowali tak samo. Był też taki czas, kiedy uważałem, że należy "zostawić głupich ludzi ich głupocie" i zająć się tylko tymi, którzy chcą. W jakimś stopniu nadal tak uważam.
OdpowiedzUsuńProblem z anarchizmem, a pod tym względem tym jest tzw. konserwatywny-liberalizm, polega na tym, że nie zależy mu na czymś takim jak własne państwo czy wspólny interes. Ludzie m.in. dlatego utrzymują państwa, bo wierzą, że one są po to żeby chroniły ich interesu. Anarchizm (konserwatywny, lewacki czy jakikolwiek) ma to do siebie, że żeby faktycznie jego utopię można było wcielić w życie, musiałby równocześnie zapanować na całym świecie. W przeciwnym wypadku wystarczy, że jedno państwo zachowa spójność i momentalnie zechce przejąć kontrolę nad jednostkami cieszącymi się wolnością w swoich ... nawet nie wiem jak to nazwać, "wspólnotach" (też nie wiem, czy to nie brzmi zbyt lewacko). Szkoła to jest ostatnie miejsce, gdzie ludzie uczą się poczucia wspólnoty narodowej czy państwowej. To tyle, jeśli chodzi o ideologię.
Obawiam się jednak, a z drugiej strony pociesza mnie nieco to, że ludzie będą musieli wkrótce wziąć sprawy w swoje ręce i jakoś zorganizować szkoły dla swoich dzieci. Ponieważ wiadomo, że nie wszyscy są dobrymi organizatorami, pewne grupy, a może nawet regiony będą skazane na zacofanie i ciemnotę. Wtedy ten, kto będzie kontrolował telewizję, jeszcze skuteczniej ogłupi "ciemny lud". Kogo na szkołę nie będzie stać, będzie pobierał naukę od starszego kolegi-jełopa.
Ponieważ widać, że specjalnie na szkole nikomu w Polsce nie zależy, a jakieś wspólnotowe działanie objawia się tylko wtedy, kiedy zabiera się ludziom zabawkę w postaci możliwości ściągania filmów, nie wróżę polskiej oświacie jakiejś przyszłości.
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie", ale na to przecież anarchiści (czy konserwatywni-liberałowie) mają odpowiedź "A jakie tam Rzeczypospolite? Rzeczy są prywatne, a nie pospolite (staropolskie: wspólne).
Całkowicie zgadzam się z Pana wypowiedzią, mimo że jestem przedstawicielką rocznika '96, czyli to właśnie mnie dotkną wyżej opisane zmiany. Jestem jednak pewna, że moje pokolenie nie zachowa się tak, jak zachowało się podczas protestów przeciw ACTA, bo większości moich rówieśników te zmiany są zwyczajnie na rękę. Skoro będzie mniej nauki, młodzież wstawi się za wprowadzeniem reform. Ale takie podejście wykształtowało się z konkretnego powodu, mianowicie fatalnego podejścia nauczycieli i kiepsko skonstruowanej samej podstawy programowej. Z własnego doświadczenia mogę przytoczyć przykład polonistki, która nie miała najmniejszego zamiaru nauczyć dzieci samodzielnego pisania określonej formy wypowiedzi pisemnej, tylko podawała gotowe zdania na rozpoczęcie, rozwinięcie i zakończenie pracy. Całe zadanie ucznia opierało się na właściwym uzupełnieniu wypracowania tezą i argumentami. Dlaczego? Bo dzięki temu klasa lepiej wypadnie na egzaminie. System 'zakuj, zdaj, zapomnij' powszechnie stosuje każdy niemal uczeń, bo właściwie po co uczyć humanistę dokładnej przeszłości geologicznej polski? Taką wiedzę uczeń powinien zdobywać na rozszerzonej geografii. Szkoła przestaje uczyć dzieci kreatywnego myślenia czy samodzielnego rozwiązywania problemów za to zaczyna pisania "pod klucz". Wyniki na egzaminach może są lepsze, ale wiedzy jako takiej w rzeczywistości nie ma. Żeby faktycznie polepszyć polską oświatę należałoby zmienić system od podszewki, a nasz rząd niestety czyni to nierealnym.
OdpowiedzUsuńUczenie "pod klucz" to jedna z największych tragedii, jaka spotkała polską oświatę, którą postawiono w stan pewnej schizofrenii. Z jednej strony przychodzą do szkoły "mądrzy ludzie" z kuratorium, a nawet z ministerstwa i mówią wiele o nowoczesnych metodach nauczania, o kreatywności i dyskusjach. Niestety, rozczarowanie przychodzi na maturze, ponieważ młodzież uczona przez nauczycieli stosujących takie metody, ma problemy ze znajomością faktów, a na wszelkich egzaminach wymaga się większej lub mniejszej liczby owych faktów.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o klucz przy ocenie np. wypowiedzi pisemnej, to sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Opracowuje się go zgodnie z wymogami tzw. pomiaru dydaktycznego, czyli chodzi o to, żeby było jak najbardziej obiektywnie, a egzaminator nie oceniał wg własnego gustu. Niestety efekt jest kuriozalny, pomijając już dość częste przypadki ewidentnych błędów w samym kluczu - nazwisko układającego egzamin objęte jest tajemnicą i ani egzaminatorzy, a tym bardziej nauczyciele, nie są w stanie do niego dotrzeć.
Wypowiedź pisemna, która jest kluczową umiejętnością akademicką w świecie zachodnim, jest często traktowana po macoszemu (jeśli nauczycielowi nie chce się sprawdzać), lub po staroświecku (jeśli zadawana jest setna praca opisowa). Niemniej pisać należy uczyć do ostatniego dnia przed maturą, w tym kłaść nacisk na rozprawkę, gdyż prawidłowe sformułowanie tezy i jej logiczna obrona to słabość nie tylko maturzystów, ale ludzi na różnych szczeblach kariery zawodowej, w tym naukowej!
Czy jednak do dojrzałości (matury) musimy wszyscy dochodzić tą samą drogą? Ponieważ życie nauczyło mnie, że jakiekolwiek reformy trzeba zaczynać od góry (jeśli mają się odbywać w świetle dziennym – dół bowiem reformuje się codziennie przez dobrodziejstwo szarej strefy), zatem kluczem do sukcesu są uniwersytety. Ich autonomia (pradawna średniowieczna zdobycz) powoduje, że powinny one przyjmować w swe szeregi tego kogo będą uważały za stosowne. To będzie matura. Czy kto z ulicy, z liceum czy zagranicy... Nie ważne. Uniwersytet to znacznie więcej niż to czym jest dzisiaj. Oczywiście mówiąc uniwersytet myślimy uniwersytety. Wiele. Powstają i odchodzą. Wyklucza to oczywiście istnienie uniwersytetów państwowych. Na to podatków już nie płacimy. Zasilamy je wtedy gdy korzystamy z ich dobrodziejstw. A w odmiennym przypadku, płacimy za za naukę danego zawodu. Wszystkim tym stolarzom, ślusarzom, rzeźnikom czy jakie tam jeszcze inne mamy plany.
OdpowiedzUsuńCóż poza tym znaczy, że kogoś może być nie stać na szkołę. W systemie gdzie jest świadomość i poszanowanie tej prawdy, że bogactwo bierze się z pracy, wszystkich na szkołę stać będzie. Tak jak na każde inne dobro, dostępne na danym poziomie cywilizacyjnym.
Co do programów szkolnych : dlaczego ja, rodzic o nikłej świadomości edukacyjnej, mam się zdawać w zakresie nauki języka obcego na ministra edukacji, a nie na lokalnego jakiegoś dyrektora konkretnej szkoły, który zatrudnia dajmy na to pana Kubiaka, o którym wiadomo, że zna ten język i proponuje konkretny swój sposób jak się go nauczyć. Jest wielu różnych panów Kubiaków po szkołach, jest wielu dyrektorów i wiele szkół. Dlaczego mamy im ufać mniej niż ministrowi. Tak proste rzeczy muszą się dziać lokalnie bez zbędnej filozofii. Inaczej podejrzenie o zaplanowane trzymanie nas w ryzach nie opuści mnie nigdy. Poczucie zaś wspólnoty narodowej kształtowane w rodzinie wzmocni się gdy ta rodzina uniezależni się finansowo od dotacji państwa. Wspólnota narodowa a represja państwowa to jednak nie to samo.
O! Tutaj się zgadzam. To, że ministrowie bez przerwy coś narzucają, to jest jakiś koszmar. Problem jest jednak naprawdę w tym, ze świadomość edukacyjna rodziców jest naprawdę w wielu przypadkach niska, a to z góry skazuje ich dzieci na gorszy los. Właśnie przeczytałem ciekawy artykuł w NYT: http://www.nytimes.com/2012/02/10/education/education-gap-grows-between-rich-and-poor-studies-show.html?pagewanted=all . Łatwa odpowiedź w lewicujących uczonych amerykańskich to, biedny, więc ma gorsze szanse. To jest prawda, ale nie bezpośrednio dlatego, że ma biedniejszych rodziców, tylko, że ma rodziców o niższej świadomości konieczności edukacji. Pięknie to ujął dziesięć lat temu Bill Cosby, kiedy uświadomił swoim braciom w kolorze skóry, jaką krzywdę robią swoim dzieciom przez własną głupotę.
UsuńZ uniwersytetami i dostępnością do nich mógłby być jednak problem, gdyby były wszystkie płatne. Natomiast co do autonomii to oczywiście, że obecnie czegoś takiego w ogóle nie ma i jest to tragiczne! Kiedy w dwóch prywatnych uczelniach zaproponowałem pójście w kierunku anglosaskim (bo akurat na poziomie uniwersytetu ich system jest, jak uważam, o wiele lepszy), odpowiedziano mi, że jest to praktycznie niemożliwe, ponieważ obowiązują ministerialne standardy. W Polsce uczelnia, czy to państwowa czy prywatna, nie ma swobody w organizacji zajęć!