Z humanistami wszelkiego rodzaju zawsze jest ten sam problem – niemal z definicji nie mogąc zgłaszać pretensji nawet w ułamku do precyzji zbliżonej do tej, do której dążą matematycy i fizycy (a wiemy, że oni również docierają „do ściany”, gdzie nie są w stanie oprzeć swojej wiedzy o „twarde fundamenty”), tworzą teorie ocierające się często o science fiction, a więc niewiele się różniące od literatury pięknej. O ile jednak ta ostatnia traktowana jest jako, mimo poważnych zagadnień jakie niejednokrotnie porusza, zjawisko umowne, to teksty humanistów, zwłaszcza modnych myślicieli, przez wielu, zwłaszcza młodych ludzi, traktowane są jak prawdy objawione, których należy się nauczyć na pamięć i popisywać się ich znajomością, dając w ten sposób znać wszystkim innym, że są wielkimi ignorantami, nie mającymi pojęcia o naukowych wyjaśnieniach zjawisk tego świata. Oczywiście niektórzy z nich dotrą do pojęcia dyskursywności i ograniczenia przez język, ale zanim to nastąpi, studenci rozmaitych dziedzin humanistyki uważają, że skoro wielcy uczeni tak napisali, to z pewnością musi być prawda.
Tymczasem można wysunąć szereg zastrzeżeń już nie tylko do samych tekstów modnych humanistów, ale również do ich metod, który niekoniecznie opierają się o dobrze udokumentowane źródła, czy badania (np. ankietowe, choć co do nich też można mieć wiele wątpliwości), ale są wynikiem czystych spekulacji myślowych, w czym współcześni humaniści przypominają filozofów z praktycznie wszystkich epok.
Profesor Zygmunt Bauman w programie, o którym pisałem dwa dni temu, wyraził pogląd, że obecnie będziemy mieli do czynienia z „wyspami diaspor”, a nie jednolitymi zwartymi kulturami. Nietrudno się domyślić, że wiarę tę (ponieważ uważam, że pogląd ten to przede wszystkim wyznanie wiary Profesora) opiera na obserwacji społeczeństw Europy Zachodniej, w tym przede wszystkim Wielkiej Brytanii i Francji, oraz Stanów Zjednoczonych. Oczywiście teraz właśnie obserwujemy takie zjawisko, tylko, że zamiast pięknego eufemizmu użytego przez profesora Baumana, użyłbym zwrotu o bardzo długiej tradycji w Europie, a mianowicie „getta”. Miłośnicy amerykańskiego kina niejednokrotnie mają okazję oglądać artystyczną reprezentację „gett”, czyli skupisk diaspor (żydowskiej, włoskiej, greckiej, polskiej). Ciekawym zjawiskiem jest przy tym getto murzyńskie, którego spoiwem jest kolor skóry, a nie wspólnota kulturowa, choć ta ostatnia oczywiście występuje, ale już jako zjawisko wtórne, a nie pierwotne, jak w przypadku typowych gett etnicznych.
Richard Rorty, amerykański filozof, twórca neopragmatyzmu, wyraził kiedyś pogląd, że wyobraża sobie społeczeństwo, w którym każda grupa, czy to etniczna, czy religijna, żyje sobie prywatnie w swoim świecie, natomiast w celach komunikacji z innymi społecznościami tego typu, jej przedstawiciele będą przestrzegać pewnych ogólnie przyjętych reguł. Osobiście też jestem w stanie sobie wyobrazić takie życie, a więc społeczeństwo gett, których przedstawiciele spotykają się np. w pracy, albo w urzędzie i tam postępują wg jakichś wypracowanych wspólnie zasad.
Problem polega jednak na tym, że nie do końca jestem w stanie uwierzyć w to, że przedstawiciele poszczególnych gett zechcą się łatwo podporządkować regułom tych wcale nierzadkich okazji do wspólnego przebywania z przedstawicielami innych gett. Getta zorganizowane wokół pewnych religii mogą w ogóle nie chcieć mieć nic do czynienia z innymi, albo ich zapędy misjonarskie będą tak silne, że nieustannie będą łamać te reguły traktując je nie jako platformę minimum porozumienia, ale wręcz jako wymierzone przeciwko sobie.
Zjawisko „wysp diaspor” nie jest tak naprawdę niczym nowym w historii. Diaspory bowiem występowały przez całą starożytność i średniowiecze. Przymus kulturowej jednolitości kojarzy się oczywiście z chrześcijańskim uniwersalizmem średniowiecza, ale tendencja ku jednolitości kulturowej tak naprawdę intensyfikuje się z czasem, żeby osiągnąć kulminację w wieku XIX wraz z nastaniem państw narodowych.
Problem z gettami współczesnymi kryje w sobie takie niebezpieczeństwo, że ich przedstawiciele niejednokrotnie przejawiają myślenie totalitarne właśnie w duchu państwa narodowego z jednolitą kulturą, tylko, że oczywiście to, co było do tej pory domeną państwa, staje się teraz domeną społeczności mniejszej, czyli getta. To z kolei może się przekształcić w to, czego obawiają się Enoch Powell, czyli w komunitaryzm, a więc występowanie szeregu społeczności wrogich wobec siebie nawzajem i odmawiających podporządkowania się jakimś ogólnym regułom. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że „wyspy diaspor”, czyli, mówiąc mniej elegancko, getta, staną się, a właściwie już są, tym, czym w starożytności i średniowieczu były plemiona przez Rzymian i Greków nazywane barbarzyńskimi. Dopóki istnieją silne organizmy państwowe, które mimo wszystko starają się kierować jakimiś ogólnymi zasadami, w tym pewnymi elementami kultury, jak np. tolerancja, „wyspy diaspor” mogą jakoś funkcjonować. W takiej sytuacji równowaga jest jednak w stanie nieustannego zagrożenia, bo nigdy nie wiadomo, jak długo państwo będzie w stanie kontrolować stan wzajemnej wrogości poszczególnych gett.
Obserwacja rzeczywistości politycznej jasno pokazuje, że wiara w „wyspy diaspor” jest możliwa tylko w społeczeństwach hołdujących pewnym wartościom kulturowym, takim jak tolerancja i szacunek dla drugiego człowieka niezależnie od jego pochodzenia, wyznania czy poglądów. Paradoksalnie członkowie danego getta mogą wręcz z definicji być tym wartościom wrodzy.
Empiria światowego życia politycznego pokazuje, że mimo pięknych deklaracji w praktyce do głosu cały czas dochodzą zapędy totalitarne, a więc dążenie do antropofagii lub antropoemii. W Kosowie początkowo Serbowie chcieli zaznaczyć swoją hegemonię etniczną prześladując etnicznych Albańczyków, co obróciło się w rezultacie przeciwko nim. Międzynarodowa interwencja doprowadziła jedynie do odwrócenia sytuacji i prześladowania Serbów przez Albańczyków. Żadne tam „wyspy diaspor”, czy tolerancja. Albo my, albo oni.
Doświadczenia z terenów Palestyny pokazują również jasno, że współistnienie dwóch społeczności, żydowskiej i arabskiej, w ogóle się nie układa, mimo, że z pewnością po obydwu stronach są ludzie dobrej woli. Generalnie jednak to nie oni wyznaczają główne nurty w polityce swoich narodów.
Być może na naszych oczach rozpadnie się Belgia, a przyczyny będą gospodarczo-polityczne, przy czym czynnik etniczny odegra rolę emocjonalną. Przywódcy (tacy „pasjonariusze”, choć nieco mniejszego formatu) Flamandów, zwietrzywszy dla siebie możliwość zaistnienia, zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby się odciąć od frankojęzycznych Walonów.
Obserwujemy też coś w rodzaju „odrodzenia narodowego” Szkotów. W Europie Środkowej i Wschodniej tak naprawdę cały czas myślimy w kategoriach etniczno-plemiennych.
Przewidywania intelektualistów takich jak profesor Zygmunt Bauman wydają się więc wynikiem raczej myślenia życzeniowego, niż analizy tego, co każdy średnio-inteligentny i średnio-wykształcony odbiorca wiadomości z kraju i ze świata może na co dzień zaobserwować.
Gatunek nasz, jak zresztą każdy inny, ma w swoją naturę wpisany konflikt. Szereg innych zjawisk jest jedynie tego konsekwencją. Jeżeli budujemy jakąś piękną teorię społeczną malującą obraz idealnego pokoju i bezpieczeństwa, czy to będzie utopia chrześcijańska czy socjalistyczna, jesteśmy skazani na rozczarowanie rzeczywistością. Religie i światopoglądy mają potężną moc wpływania na postępowanie człowieka, ale zawsze natkną się na „ścianę” w postaci najprostszych instynktów. Owszem w historii zdarzali i nadal się zdarzają ludzie, którzy nawet nad nimi potrafią zapanować. Naiwnością jest jednak wiara, że całe społeczeństwa staną się zbiorami ascetów czy joginów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz