piątek, 17 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość, czyli kilka uwag na marginesie programu o profesorze Zygmuncie Baumanie

Obejrzałem wczoraj na TVP Kultura program poświęcony profesorowi Zygmuntowi Baumanowi. Ten wielki polski uczony, który tak pięknie powiedział, że „Polskę zabrał ze sobą”, uważany jest za jednego z współtwórców nurtu w filozofii zwanego ponowoczesnością (postmodernizmem). Nie chcę się tutaj zagłębiać w samo owo pojęcie, bo jak już Czytelnicy tego bloga zdążyli się zorientować, mam trudności z wyczuciem, o co tak naprawdę w nim chodzi. Być może dzieje się tak dlatego, że pewne założenia są dla mnie tak naturalne i normalne, że nie widzę w postmodernizmie niczego, co by mnie specjalnie szokowało, a z drugiej uważam, że utrzymanie owych naturalnych zjawisk jest dość utopijne z powodu totalitarnych zapędów każdego człowieka.

Profesor Bauman przytoczył Claude’a Levi-Straussa, twórcę nowoczesnej antropologii, który twierdził, że są tylko dwie drogi radzenia sobie z „odmieńcami” (innymi, obcymi), jakie ludzkość zna, a mianowicie antropofagia i antropoemia. Antropofagia to nic innego jak pożeranie obcego – w kulturach najbardziej pierwotnych dosłowne, zaś później wchłanianie „obcego” przez asymilację, czyli przez pozbawianie go cech „obcych”, wyróżniających. Antropoemia to „wymiotowanie”, czyli pozbywanie się ludzi innych, bądź to w formie łagodnej przez usuwanie poza swoją społeczność czy deportacja poza granice kraju, bądź w skrajnej, takiej jak zabijanie, w tym ludobójstwo. W tym momencie Zygmunt Bauman stwierdził, że na szczęście w dzisiejszych czasach żaden z tych „sposobów” postępowania z Innym nie jest już możliwy.

Niestety nie podzielam optymizmu pana Profesora. Krwawe jatki na terenie byłej Jugosławii czy w Ruandzie, pokazują, że zorganizowanie grupy ludzi wokół nienawiści wobec jakiejś innej grupy jest nadal możliwe. Uważam, że generalnie wywody intelektualistów na temat umowności takich zjawisk jak naród czy nawet grupa etniczna wnoszą bardzo ciekawy wgląd w te kwestie, ale mają bardzo niewielkie znaczenie praktyczne. Nie ma żadnego znaczenia, czy obiektywnie istnieją narody, czy nie istnieją. W tym wypadku ważna jest tylko wiara pewnej grupy, która uważa, że jest narodem, a jeszcze ważniejsze są działania całkiem wąskich grup, które grupom szerszym takie myślenie wszczepiają. Przyczyny mogą być rozmaite, ale faktem pozostaje, że co jakiś czas pojawiają się ludzie energiczni i „z wizją”, którzy skupiają wokół siebie dotychczas słabo zorganizowane grupy i tworzą „naród”. Lew Gumilow, kontrowersyjny historyk rosyjski, nazywał takich ludzi „pasjonariuszami”, zaś okresy, w których grupy ludzi przeżywały intensyfikację swojej grupowej świadomości „zrywem pasjonarnym”. Jako przykład podał m.in. Czyngis-chana, który z luźnych plemion mongolsko-tureckich uczynił wielki naród ze świadomością wspólnoty biorącą się z dumy z własnej potęgi i jej wodza. Oczywiście wiemy, że to imperium się wkrótce rozpadło, ale w samej Mongolii, tradycja ta żyje i ma się dobrze.

Przy takich okazjach zawsze przychodzi mi do głowy historia Izraelitów w Egipcie i Mojżesza. Nie ma tu najmniejszego znaczenia, czy w całej tej opowieści jest odrobina prawdy, czy też nie ma jej wcale, bo nawet jeśli wszystko zostało zmyślone, to tak jakby na zamówienie socjologicznych strukturalistów (nie wiem, czy socjologowie posługują się takim terminem; ja go wziąłem z teorii literatury), ponieważ modelowo pokazuje właśnie „zryw pasjonarny” pod przywództwem „pasjonariusza”. Oto ludzie upodleni, wykorzystywani przez Egipcjan do najcięższych prac, a przy tym pozbawieni jakiejkolwiek świadomości (oprócz tej negatywnej biorącej się właśnie z tego wyzysku przez Egipcjan), czy dumy, ponieważ nie posiadają żadnej wiedzy historycznej, bo zaharowani i poniżani ludzie nie opowiadają sobie starych legend o Abrahamie, Izaaku i Jakubie, nagle zostają wezwani do wspólnego działania przez arystokratę, człowieka wykształconego w środowisku egipskim, który jednak odkrywa swoje pochodzenie.Podobno lepiej być kimś w Nowym Sączu niż nikim w Nowym Jorku, jak niedawno usłyszałem w telewizji, a jest to nic innego, tylko parafraza odpowiedzi wójta pewnej galijskiej wioski, który tak się spodobał Cezarowi, że zaprosił go do Rzymu, gdzie obiecał mu obywatelstwo i majątek. Na to przywódca celtyckiej wioski odpowiedział, że woli być kimś w swojej wiosce niż nikim w Rzymie, zaś Cezar tę odpowiedź uznał za bardzo rozsądną!

Niewykluczone, że Mojżesz, będący jakimś tam egipskim dworzaninem czy innym dostojnikiem, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że faraonem nie zostanie, a pozostawanie ważnym, ale tylko jednym z wielu, człowiekiem w egipskiej hierarchii, nie zaspokoi jego ambicji przywódczych, podczas gdy oto nadarzyła się okazja, żeby dosłownie stworzyć sobie naród i stać się jego wodzem? A potem ta scena, kiedy to nieustannie narzekający na opuszczenie bezpiecznego Egiptu Izraelici (nieustanne kwękanie na władzę – skąd my to znamy?), organizują grupę przeciwników Mojżesza, na co on reaguje organizacją grupy mniejszej, ale za to bezwzględnie mu oddanej i uzbrojonej, która to grupa bez litości morduje przeciwników (można by dziś powiedzieć „politycznych”) Mojżesza? Tak tworzył się naród.

Można przytoczyć szereg innych przykładów z historii, kiedy to ludzie „z charyzmą”, a może raczej „samce alfa” z grupy niespokojnych młodzieńców tworzyły gang terroryzujący własne plemię, ale przede wszystkim rabujący plemiona sąsiednie, w ten sposób przekształcali swoje plemiona w organizmy, które dzisiaj nazywamy „państwowymi”, zaś plemiona zorganizowane pierwotnie przez posłuszeństwo i strach, a potem przez poczucie wspólnego interesu, ale również przez czynniki irracjonalne (wiara w „szczęście” wodza), przekształcały się w narody.

Przekształcenia te bywały bolesne (np. walki królestw chińskich sprzed zjednoczenia przez najsilniejsze) i wszędzie można zaobserwować pewne prawidłowości, które da się sprowadzić do organizacji grup ludzkich wokół przywódcy, wokół wspólnego interesu, do czego potem dochodzi czynnik irracjonalny typu sankcja religijna i wiara w naród już nie w jako zwykłą grupę ludzi, ale w jakiś byt niezależny od przywództwa.

Grupy, w których dąży się do zwartości, niektóre jednostki wykluczają. Kryteria wykluczenia są najrozmaitsze, ale zawsze jest to sprawa „odmienności” i wiary, że grupa jest depozytariuszem jakiegoś zestawu wartości, których „odmieńcy” nie szanują, albo zwyczajnie się do nich nie kwalifikują (język, obyczaje, uwielbienie dla wodza, religia, kolor skóry itd.). Na tej zasadzie usunięcie pierwszego perkusisty Beatlesów przez Johna Lennona i Paula McCartneya, „bo do nas nie pasujesz”, albo raczej „bo Ringo pasuje do nas bardziej” jest jakościowo tym samym zjawiskiem, co wypędzenie Żydów i Maurów z Hiszpanii przez Torquemadę. W obydwu przypadkach chodzi o antropoemię. Różnica polega tylko na skali zjawiska i jego daleko idących skutkach.

Jak dotąd nic nie wskazuje na to, żeby ludzie przestali wykluczać innych ludzi ze swoich grup. Na razie wydaje się, że na poziomie demokratycznych państw Europy wykluczanie całych grup etnicznych nie jest możliwe ze względów na wzajemne szachowanie się polityków z różnych ugrupowań, z których każde może przyjąć rolę obrońcy „wykluczonych” i wrogów „języka nienawiści”. Problem w tym, że nie ma takiej siły, która nakaże przedstawicielom jednej grupy kochać przedstawicieli innej grupy. Do antropofagii nie dochodzi, choć rozruchy na tle etnicznym/rasowym/religijnym od czasu do czasu się pojawiają, ale nie jest prawdą, że nie występuje antropoemia – ona jest tylko zakamuflowana niczym wstydliwa choroba. To dlatego potem politycy udają zdziwienie, kiedy pojawiają się zamachy terrorystyczne, albo zamieszki, jak te w Paryżu w 2005 r.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz